sobota, 27 maja 2017

Książka coacha co ma 95 lat

I tak się właśnie stało, że piszę recenzję książki. Nie byle jakiej, bo książkę tę podarował mi mój opiekun próby przewodnikowskiej i pierwszy drużynowy, hm. Łukasz Kochowski w dniu mojego zobowiązania instruktorskiego. Nie byle jakiej przede wszystkim dlatego, że napisał ją Robert Baden-Powell, a jej tytuł brzmi "Wędrówka do sukcesu. Książka o wielkiej grze życia dla młodych ludzi". Zdziwić się możecie, ile dowiedzieć się można z książki założyciela skautingu napisanej prawie 100 lat temu. Ja byłam oczarowana.

Po pierwsze, to idealna pozycja dla świeżo wypieczonego instruktora. Aż żałuję, że przeczytałam ją tak późno. Ale za późno nie jest nigdy! Warto ją polecać także wędrownikom, którzy dopiero wstępują na harcerski szlak. Bi-Pi sam wielokrotnie wspomina o tym w tej książce.

Po drugie, podtytuł wskazuje nam, że jest to dobra książka motywacyjna. Koleżanka, która zaglądała mi przez ramię, myślała, że czytam książkę jakiegoś coacha. Jak jej wytłumaczyłam, że "ten coach" napisał tę książkę w 1922 roku, była zaskoczona. Pełno w niej rad jak żyć lepiej. Wydaje mi się, że tylko harcerz uzna te rady za aktualne. Moim zdaniem wiele z nich jest ponadczasowych.

Po trzecie, Baden-Powell to człowiek bardzo mądry, dzięki swoim podróżom, poznawaniu innych kultur, otwartości na świat, czujnym obserwacjom. W "Wędrówce..." przeczytać można mnóstwo niesamowitych historii pełnych napięcia, anegdot budzących uśmiech na twarzy czytelnika lub faktów na temat kultur i grup etnicznych, o których nie słyszy się teraz. Pełna jest przeżyć młodego a później doświadczonego wojskowego.

Ostatnim argumentem, dla którego warto przeczytać "Wędrówkę do sukcesu..." Baden-Powella jest wartość historyczna. Autor opisuje problemy młodych ludzi w Anglii na początku XX wieku, jaki powinien być młody mężczyzna w tamtym czasie. Pojawiają się wspomnienia z wojen burskich, nawiązania do I wojny światowej. Porusza aspekty polityczne, gospodarcze, społeczne. Pełno jest tam ówczesnego życia i świata.

Jeśli masz wolne popołudnie, przeczytaj tę książkę. Nie jest długa, szybko się czyta. Być może gen. Robert Baden-Powell odmieni Twoje życie. Polecam Ci tę książkę, bo bardzo mi się spodobała i autor poprosił mnie bym Ci o niej powiedziała. Serio. 

środa, 10 maja 2017

Chcę już wakacje

Bardzo lubię oglądać stare filmy. Częściowo dlatego, że znani i dobrzy aktorzy byli wówczas młodzi i przystojni. Niektórzy z nich pozostali przystojni do teraz, nawet mając 80 lat. I tak oto obejrzałam niedawno "Wakacje w kurorcie" (1985), gdzie jedną z głównych ról odegrał Johnny Depp, który miał wtedy 22 lata. Teraz nie ma 80, ja wiem.

Film jest bardzo lekką komedią, nieco banalną. Razem z dwoma chłopcami, Jackiem (Johnny Depp) i Benem (Rob Marrow) trafiamy do amerykańskiego kurortu, który może kojarzyć się z tym z "Dirty Dancing" (1987). Spotykamy tam ludzi różnych jak cała Ameryka. Pozornie niezwiązane ze sobą osoby wplątują się w losy dwóch głównych bohaterów. Tak typowo. Jack i Ben to młodzi pewni energii panowie, którzy szukają dobrej zabawy. A że z tą zabawą wiąże się stos kłopotów to prosty scenariusz mówi nam od razu. Poczucie humoru w tym filmie jest dosyć płytkie, niewymagające od nas niczego. Za to mężczyźni jak i kobiety mogą nacieszyć oczy ładnymi sylwetkami. I nie chodzi tu o nagość, choć też się pojawia. Jak to latem zwykle bywa, jest gorąco, więc bikini króluje. "Basen, Flirtini, szorty, bikini" jak rapował Ment. Niestety, Emile Ardolino ze swoim "Wirującym seksem" (przepraszam, uwielbiam tłumaczenie tego tytułu) zrobił większy szał obrazując historię miłosną wczasowiczki z pracownikiem ośrodka wypoczynkowego. "Wakacje w kurorcie" ten motyw traktują na tyle poważnie, że nie stawiają go na pierwszym planie. Ciekawszo-śmieszniejsze są intrygi chłopaków wśród hotelowych gości.

Słońce, basen i zabawa przypominają o zbliżających się wielkimi krokami wakacjach. Szkoda, że pogoda każe wyciągnąć zimową kurtkę i wysyła nas na narty zamiast na plażę. Film polecam na odstresowanie, bo mi przed maturą pomógł idealnie.

czwartek, 6 kwietnia 2017

Autorytet to nie żadne auto?

1. «uznanie jakim obdarzana jest dana osoba w jakiejś grupie»
2. «osoba, instytucja, pismo itp. cieszące się szczególnym uznaniem»


Autorytet, jak mówi nam definicja Słownika Języka Polskiego PWN, to osoba ciesząca się szczególnym uznaniem. Zazwyczaj to uznanie dotyczy jakiegoś grona, autorytetem jest się dla wybranej grupy ludzi, dla której jest się dobrze znaną osobą. Kluczową sprawą jest znajomość autorytetu, sylwetki tej osoby, historii, dokonań. Nie możemy próbować naśladować kogoś, kto jest nam obcy. Autorytetm nie zawsze musi być człowiek, który dokonał czegoś wielkiego. To może być każdy, kto robi coś dobrego, jest dobry w tym, co robi, działa na wielu płaszczyznach. Po co jest autorytet? Autorytet pozwala rozumieć własny system wartości jako coś rzeczywistego. Autorytet pozwala poradzić sobie z trudnościami, nawet jeśli nie możemy go zapytać o radę, możemy zastanowić się jak nasz autorytet zachowałby się w danej sytuacji. Z autorytetem jest w życiu łatwiej. Jesteśmy lepsi, jeśli choć trochę próbujemy naśladować autorytety, inspirować się nimi i brać z nich przykład.

Z Związku Harcerstwa Polskiego autorytet jest ważną postacią. W harcerswtie, w którym główny cel to wychowanie a zbiór wartości do tego potrzebny jest stały i uporządkowany, autorytet odgrywa ważną rolę. Nie chcę mówić, że te wartości to górnolotne hasła, ale dziecku łatwiej jest je zrozumieć za pomocą przykładu. Najlepiej własnego. Uczymy tego harcerzy od najmłodszych lat, śpiewając współnie: "I świeć przykładem, świeć przykładem".

Dla zucha, czyli dziecka między 6 a 10 rokiem życia, autorytetm mogą być muminki, które się nawzajem kochają albo dzielny, skromny i sprytny Szewczyk Dratewka. Dla dorosłych to bohaterowie książek czy filmów animowanych, ale dla zuchów to prawdziwi bohaterowie. Rolą drużynowego jest opowiedzieć bajkę, w której postać charakteryzuje się pozytywnymi cechami i pokazać, że tę postać warto naśladować, że może być autorytetem. I my, instruktorzy jesteśmy dla nich autorytetami. Małe dziecko dużo obserwuje i naśladuje to, co zaobserwowało, np. słowa, gesty czy postawy, które podpatrzy u druhny lub druha. Instruktor jest na to gotowy, ma tego świadomość i sam powinien to zauważać. Zuchy traktują nas jak starsze rodzeństwo: jest między nami braterska miłość, odczuwają szacunek i podziw, potrzebę bycia posłusznym; my zaś chętnie się nimi opiekujemy, pomagamy im, bawimy się z nimi i uczymy ich.
Harcerzom i harcerzom starszym, czyli dzieciom i młodzieży między 10 a 16 rokiem życia, wskazuje się ogólnie przyjętych bohaterów, choć ostatnio jest to kwestia sporna. Bardzo często drużyny harcerskie mają swoich bohaterów, którzy byli żołnierzami Armii Krajowej, wcześniejszymi instruktorami harcerskimi, twórcy ruchu skautowego, patrioci.
To ich pokazuje się jako wzór. Członkowie drużyny znają życiorys bohatera i wiedzą dlaczego jego imię nosi drużyna. Zazwyczaj kierują się tymi samymi zasadami: miłość do drugiego człowieka, wiara, męstwo, honor, miłość do ojczyzny, prawda, poświęcenie, sprawiedliwość. Ale młody człowiek może mieć wątpliwości, "bo tam była wojna". Próbują szukać tych idealnych cech we współczesnym świecie, gdzieś blisko siebie- u swojego drużynowego. Jest to nielada sztuka dla drużynowego, zwłaszcza drużynowego harcerzy starszych. W tym wieku młodzież zazwyczaj szuka wzorów, nie tam gdzie trzeba. Drużynowy jest starszym bratem i jednocześnie przyjacielem. Dodatkowo, drużynowy znajduje w niektórych podopiecznych małych przywódców, liderów- zastępowych. Oni są małymi autorytetami, są jeszcze bliżej swoich kolegów. Umiejętności, których nabiorą jako zastępowi przydadzą im się później- w drużynie wędrowniczej.
W drużynie wędrowniczej działają dorośli albo prawie dorośli rówieśnicy (16-21 lat). Co roku wybierają spośród siebie drużynowego. Każdy z nich ma szansę wykazać się umiejętnością bycia autorytetem.

Ale w rzeczywistoci to dopiero od instruktorów Związku Harcerstwa Polskiego wymaga się, aby byli autorytetami dla swoich podopiecznych. Bez względu na to jaką metodyką się zajmują, ile lat mają podopieczni, wymaga się od nich aby byli autorytetami także dla swoich następców, dla innych instruktorów oraz ludzi spoza ZHP. Osobiście składając zobowiązanie instruktorskie, czyli w chwili, w której stałam się oficjalnie instruktorką Związku Harcerstwa Polskiego, byłam świadoma jaką odpowiedzialność na siebie przyjmuję. Każdego dnia czuję, że muszę być coraz lepszym autorytetem dla moich podopiecznych, ponieważ zdaję sobie sprawę z tego jak daleko jeszcze jestem od moich autorytetów.

Kim zatem są ludzie, za którymi ja podążam? Są nimi moi pradziadkowie: dziadek Wacek i nieżyjąca od prawie 2 lat babcia Miecia. On większość wojny spędził na przymusowych robotach w Niemczech, ona na Sybirze, oboje pochodzili z Wołynia, całe życie poświęcili gospodarstwu, Bogu i rodzinie. Ona charakteryzowała się niesamowitym spokojem, on wieczną pogodą ducha. Prostota. Nie Bill Gates, za dążenie do sukcesu, nie Zośka za patriotyzm ani nawet moja patronka, św. Agata, która pragnęła pozostać dziewicą, skazując się na okropne cierpienie i śmierć. W dzisiejszych czasach brakuje nam tej prostoty. Gonimy za pieniędzmi, karierą, sukcesem. A gdzie miłość? Gdzie przyjaźń? Ja szukam jej tak jak okazywali ją moi pradziadkowie.



Praca - zadanie do sprawności "Poszukująca autorytetu"
Sprawność - zadanie na stopień Harcerki Orlej

piątek, 31 marca 2017

Guddu! Guddu!

Z sześcioma nominacjami, dobrą obsadą i prawdziwą historią jako fabuła przyciągnął mnie do siebie jak magnes film "Lion. Droga do domu" (2016). Pisanie tej recenzji to gryzienie się w język, żeby nie wtopić żadnego spoilera. Za bardzo polecam obejrzeć to dzieło, żeby sprzedać tu jakiś fragment fabuły. Z drugiej strony, każdy kto przymierza się do obejrzenia filmu zazwyczaj wie, o czym jest.

O problemie ginących dzieci w Indiach słyszałam jakiś czas temu, sama będąc dzieckiem. To było to dla mnie bardzo przykre. Zastanawiałam się wówczas, jak to jest być z dala od rodziców albo po co ktoś zabiera obce dziecko. Teraz jestem mądrzejsza i rozumiem więcej. Statystki są przerażające.

Przez całą pierwszą część filmu powstrzymywałam łzy. Sunny Pawar, odtwórca roli młodego Saroo, był genialny. Ten niewielki człowiek dostał naprawdę trudne zadanie: wcielić się w rolę małego, smutnego, zagubionego Hindusa. U tego dziecka były wypisane wszystkie odpowiednie emocje. Oprócz tego, że jest pięknym chłopcem.

Drugim atutem są zdjęcia. I nie chodzi tu oczywiście o Google Earth. Tu Indie pokazane są z tej gorszej strony: wioski "na końcu świata", kradzieże, głód, bieda, zatłoczona Kalkuta. Greig Fraser był nawet nominowany do Oscara za zdjęcia. Nie muszę mówić, żebyście zwrócili na nie uwagę. Nie trzeba być kinomanem, żeby to zauważyć.

Na ekranie widzimy w głównej roli Deva Patela, którego znamy z jakże głośnego "Slumdog. Milioner z ulicy" oraz Nicole Kidman- najbardziej odpowiednią Australijkę do tej roli. W końcu, musimy się przyzwyczajać do tego, że czas mija, a aktorzy też już się starzeją.


Jeśli macie czas, obejrzyjcie proszę ten film. Pozycja godna uwagi. Dawno się tak nie wzruszyłam jak podczas tego filmu. Piękna historia, lecz trudna.

niedziela, 5 marca 2017

"Cleveland is the city where we come from, so run, run"

To miasto znane jest mi 2012 roku. Machine Gun Kelly traktował o swoim rodzinnym mieście od początku kariery. Odkąd znam jego, odtąd znam Cleveland. Byłam tak tym zajarana, że robiłam jakieś grafiki związane z okładką mixtape'u Lace Up (2010), gdzie w tle widać miasto. Był czas kiedy potrafiłam wymienić cały skład Cleveland Cavaliers, ale jak każda zajawka, szybko mi minęła. Co ciekawe, Cleveland jest miastem partnerskim z Gdańskiem. Są ze sobą dość podobne, Gdańsk jest trochę większy pod względem liczby mieszkańców i powierzchni, Gdańsk leży nad zatoką, Cleveland nad jeziorem Erie. Różnica polega na tym, że gdańska młodzież ma szersze perspektywy...

Wiem jak wychowywał się Machine Gun Kelly zwłaszcza na etapie nastoletnim, często o tym wspomina. Nic dziwnego, że problem obrzeży miasta nie zniknął. The Land (2016) pokazuje losy trzech chłopaków, którzy mają marzenia, mają ograniczone możliwości, aby je spełnić i głupi pomysł, aby się temu przeciwstawić. I zaangażowanie się w taki głupi pomysł zawsze źle się kończy. Myślę, że motyw jest wszystkim dobrze znany: młodzi ludzie, chęć szybkiego zarobienia, narkotyki, gangsterzy, niebezpieczeństwo, śmierć, wstyd, zniszczone relacje. I właściwie przedstawiłam film w dwunastu słowach. No trudno.

Film był nominowany w trzech kategoriach nagrody Black Reel, Steven Caple Jr. dostał Czarną Szpulę za najlepszy debiut scenariuszowy. Dlaczego o tym mówię? Uważam, że bardzo słuszną ideą jest działanie fundacji, która propaguje i wyróżnia filmy z Afroamerykanami. Wierzę mocno, że w Stanach Zjednoczonych problemy Czarnych i Białych ludzi już się od siebie nie różnią, więc ludzkie problemy może przedstawić aktor jakiejkolwiek rasy.


Uważam, że problematyka filmu odpowiada nie tylko Ameryce. Nie wiem, na ile w Polsce, np. w takim Gdańsku działają grupy z Matką na czele. Pewnie nie jest to aż tak popularne, ale "dzieciaki" zajmujące się nielegalnymi sprawami to według stereotypów chleb powszedni Nowego Portu czy Oruni Dolnej. Mam nadzieję, że to tylko stereotypy a miasto zapewnia większe szanse na spełnianie marzeń, rozwijanie się i godne życie. 

Tytuł posta to cytat z piosenki "Till I die part.2"- Machine Gun Kelly.

sobota, 4 marca 2017

The Cameraman

Lubicie kino nieme? Pewnie niewielu z was sięga do tego typu filmów. Szkoda. Pierwsze twory kinematografii są nieziemskie. Ważnym powodem była wartość taśmy filmowej. Kręcąc film techniką cyfrową nie marnujemy nic prócz czasu, jeśli chcemy nagrać cokolwiek. 100 lat temu każda klatka była bardzo cenna.
Film, który zdobył moje serce nakręcono po powstaniu pierwszych filmów dźwiękowych. Jednak ze względu na wybitny talent odtwórcy głównego bohatera, film został zrealizowany bez dźwięku. The Cameraman (pozwolę sobie zostawić orygianlny tytuł, ponieważ nie podobają mi się polskie odpowiedniki tego tytułu) z 1928 r. to abosultny hit! Na ekranie widzimy Bustera Keatona- młodego, przystojnego i absolutnie genialnego! Kwestia jego talentu jest dość wyjątkowa, ponieważ nie sprawdził się on w filmach dźwiękowych, zachwyca nas sobą tylko, gdy... nie mówi.
Dostąpiłam ogromnego zaszczytu obejrzeć ten film podczas 17. Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu z muzyką na żywo Rafała Rozmusa w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej im. Karola Namysłowskiego w Zamościu. Mimo, że zdarzały się momenty, że gdzieś trochę jakby muzyka nie nadążała za wyświetlanym obrazem, to jednak jest to niesamowite uczucie. Z resztą, to dodawało uroku. Taki taper ma dużo pracy, aby być skupionym na filmie i jednocześnie na wykonywanej muzyce.
Fabuła filmu jest bardzo prosta: nieszczęśliwie zakochany mężczyzna próbuje zdobyć serce kobiety kręcąc materiały do kroniki aktulaności. Niestety, zadanie na każdym kroku przerasta go, co buduje dziecięce poczucie humoru. Nieważne, ile lat ma widz, bo i tak to będzie zabawne. Oglądając wspieramy naszą rozkoszną niezdarę, a przecież Keaton to poważny i dorosły mężczyzna. Czy przystojny, to chyba kwestia gustu. Ma dość specyficzną twarz, ale nie można mu odmówić teatralności i plastyczności. Emocje na jego twarzy są tak jasne, wręcz przerysowane. Ale niemy film bez tego nie byłby tak doskonały. Niemy film wymaga od widza cierpliwości i uwagi, dialogi pojawiają się rzadko, więc wszystko jest przedstawione obrazem.
Że jestem fanką lat międzywojennych, nie muszę dodawać. Stroje, fryzury, samochody, etykieta... Piękne, oryginalne życie z końca lat dwudziestych w Nowym Jorku wygląda jak marzenie!


Polecam ten film do obejrzenia w samotności, ze znajomymi, z ukochaną osobą... Idealna opcja  dla cierpliwych, spokojnych i szukających w kinie piękna, wzruszeń i uśmiechu.

KONIEC.


czwartek, 19 stycznia 2017

HA, tydzień II

Obudził mnie ten wstrętny pielęgniarz. To, że jest młody i może nawet trochę przystojny, nie daje mu prawa, żeby zachowywać się jak świnia! Widziałam go z jedną z pielęgniarek, jak się do niej dobierał... Pracują w trudnych warunkach, a on szuka sobie panny. Powiedział, że ma dla mnie niespodziankę. Co mnie to obchodzi?! Mam gdzieś ich wspaniałomyślne umilanie mi pobytu tutaj. To jest istne więzienie, muszę je przetrwać bez ich "niespodzianek". Zmieniłam zdanie, gdy zobaczyłam, co kucharki zrobiły mi na śniadanie... Na początku nie dowierzałam, zaczęłam jeść inaczej niż dotychczas cokolwiek. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki wdech. Delikatnie uśmiech malował się na mojej twarzy. Piękny zapach konfitur malinowych pozwolił mi na wspomnienia. Nikt nie robił tak pysznych tostów francuskich jak moja babcia. O tak, to było to! Delikatnie łapałam w palce usmażone w jajku i mleku słodkie pieczywo, odrywałam kawałek i zanurzałam go w rozkosznie pachnącej konfiturze. Jadłam powoli i tylko to się nie zmieniło. Zmienił się jednak powód. To było pyszne i nastrajało mnie tak pozytywnie. Przypominał mi się cały dom babci: stary, drewniany kredens, piękne, srebrne sztućce, wielki zegar z kukułką i śnieżnobiała, wykrochmalona serweta na stole własnoręcznie zrobiona przez babcię. Ten dom miał niesamowity klimat. Całe śniadanie zjadłam z zamkniętymi oczami, duchem będąc tam, daleko. Gdy otworzyłam oczy, na stoliku nic już nie zostało, nawet okruszki zjadłam. A on patrzył na mnie bez przerwy, ale teraz zupełnie inaczej. Jakby widział, gdzie byłam.