Czasem jest tak, że macie milion rzeczy do zrobienia i nawet siły, i chęci na to. Zawsze wtedy pojawia się jakaś wielka przeszkoda i czasem myślicie, że dobrze, że się zrobi luźniej czy coś w tym stylu. Gorzej, gdy to jest choroba i skreśla wam wszystko. Całe szczęście ja zaplanowany wywiad miałam przeprowadzić w bloku naprzeciwko. Cały poranek miałam na to, żeby ze sobą powalczyć, udało mi się nawet przesunąć wizytę z późnego popołudnia na poranek, co otworzyło mi cały wieczór na rozmowę.
Poszłam do Gdańska do szkoły o profilu filmoznawczym, żeby pracę konkursową zrobić z tatą przyjaciółki z gimnazjum. Życie czasem karze nam się odwrócić. A ja bardzo lubię patrzeć za siebie.
* * *
FILM MOJEGO
ŻYCIA
O kinie i jego
największym wpływie na osobiste i zawodowe życie opowiedział mi
Krzysztof Kowalski- reżyser, fotograf, operator kamery, montażysta,
fotosista, twórca wielu dokumentów, m.in. "Czarna skrzynka"
o Tomaszu Tomaszewskim, który zdobył nagrodę "Czwarty Żywioł"
w kategorii Dokumentalny film roku na Festiwalu Podróżników "Trzy
Żywioły" w Krakowie w 2014 r. oraz współpracował przy
cenionych produkcjach fabularnych takich jak "Czarny czwartek.
Janek Wiśniewski padł" oraz "Układ zamknięty".
Agata Szewczyk: Co skłoniło
Pana do zajmowania się filmem?
Krzysztof Kowalski:
U mnie to był przypadek. Próbowałem wielu innych zawodów, uczyłem
się innych, różnych rzeczy. Kiedy kończyłem liceum, to wydawało
mi się, że będę architektem. Jeździłem nawet przez rok na
lekcje rysunku aksonometrycznego do Sopotu. Tak było do maja przed
maturą. Chodziłem do klasy matematyczno-fizycznej, co oznaczało,
że musiałem się dużo uczyć z matematyki, fizyki. Przyszedł maj,
było ładnie, pachniało i jeden z moich przyjaciół powiedział do
mnie: "Przeczytaj ten wiersz... A przeczytaj ten!".
Chodziliśmy sobie i czytaliśmy poezję. Nawet ja coś pisałem.
Wtedy wydawało mi się, że jestem poetą. Panie od matematyki i
fizyki się na mnie obraziły, bo ja przecież byłem ich pupilem, a
ja mówiłem: "Nie, teraz jestem poetą!". I poszedłem na
egzamin na studia polonistyczne. Ledwo go zdałem, bo zawsze byłem
słaby z historii i przypadkowo trafiłem na jedno z trzech pytań,
na które potrafiłem odpowiedzieć. Z polskiego nie było źle, a z
rosyjskiego, bo wówczas ten był językiem obcym, byłem bardzo
dobry. Z językami obcymi miałem tak, że nie musiałem się dużo
uczyć, a dobrze mi szło. Dostałem się na polonistykę i się
rozczarowałem, bo tam się nie uczy o literaturze, tylko historii
języka. Nie było tam tego, co mnie najbardziej fascynowało- nie
było poezji. Jedynie na piątkowych zajęciach czytaliśmy trochę.
Średniowieczne teksty, język starocerkiewny- to wszystko było dla
mnie koszmarem, nie mogłem tam wytrzymać. I tu wyszedł mój
prowincjonalizm na tle napalonych studentów z Trójmiasta, bo ja się
wstydziłem odezwać czy pójść do biblioteki- oni zawsze byli
przede mną. I zacząłem uciekać stamtąd. Najpierw przeniosłem
się na studia zaoczne, później coraz rzadziej jeździłem, aż w
końcu przestałem. Chciałem wrócić do przedmiotów ścisłych,
próbowałem być informatykiem, ale się nie udało. I nagle
zachorowałem. Trudno powiedzieć, co to dokładnie było, ale chyba
coś alergicznego. Byłem dobrym uczniem, odnoszącym sukcesy, a
wtedy przez cały rok nic nie robiłem. Moi koledzy studiowali,
uczyli się, zdawali egzaminy i dla mnie to był koszmar. To był
naturalny porządek uczenia się, a ja czułem się bezwolny. Przez
ten rok, gdy źle o sobie myślałem, zachorowałem na coś, co można
by dziś nazwać permanentnym kaszlem. Codziennie, łącznie ok. 6
godzin. Moja mama robiła mi różne badania, ja klęczałem i
modliłem się, żeby to nie był nowotwór. Chodziłem na
prześwietlenia, widziano jakieś zwapnienie w płucach, po kilku
miesiącach antybiotyków nic się nie działo. Powstało wtedy we
mnie poczucie winy i pewnego rodzaju marazm. Nie czułem się ważny
i niczego warty. Aż w pewnym momencie, zupełnie przypadkiem, pani
profesor z Gdańska powiedziała, że potrzebuję odpoczynku i muszę
się uspokoić. Wówczas moja dziewczyna powiedziała: "Zrób
coś ze sobą, idź do szkoły, zacznij się uczyć". Ale ja nie
wiedziałem co mam robić. Ona chciała studiować germanistykę, ale
się nie dostała się na Uniwersytet Gdański, więc poszła do
college'u językowego i zaproponowała, żebym poszedł z nią. Ja nie
mówiłem po niemiecku, a ona powiedziała: "Ja ci pomogę".
Na egzaminie wstępnym siedziałem za nią, więc wszystko, co
mogłem, ściągnąłem. Z tego udało mi się dostać czwórkę,
mimo, że nie umiałem nic. Jeszcze była część ustna, z której
dostałem banię, a ponieważ liczyła się średnia z obu części,
dostałem się do tej szkoły. Gdy wychodzi się z takiego dna,
marazmu, to nagle czuje się, że chce się coś robić. Tak jakbyś
wyszła spod wody i chciała zacząć oddychać. Niemiecki, który
nigdy mi się nie podobał, nagle stał się moim głównym
zainteresowaniem. Stałem się jedną z najaktywniejszych osób,
zacząłem tam tworzyć, zrobiłem gazetkę, rzeczy, którymi nigdy
wcześniej się nie zajmowałem. Napisałem najgorzej egzamin
początkowy, ale końcowy poszedł mi najlepiej. Zyskałem wszystko
na tej bezczelnej kreatywności. Postanowiłem jeszcze coś zrobić,
wziąć drugi kierunek studiów. Pojechałem do Poznania i dostałem
się na Uniwersytet im. Adama Mickiewicza z ogromnym poczuciem
pewności siebie. Tam mnie potraktowali jak jakiegoś szmaciarza,
gówniarza. Ja byłem całe życie trochę skromny, może nawet
bardzo skromny, ale czasami bywałem bardziej arogancki. Nie chcecie
mnie?- mówię- to ja tu nie będę studiował... Rzuciłem jedno i
drugie. Wyjechałem do Niemiec i studiowałem kierunek: germanistyka
ze slawistyką na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma II w Bonn.
Przedziwne połączenie kierunków możliwe tylko tam. Oczywiście w
ramach pewnych grup nauk. Tam miałem szansę wyboru wykładowców,
przedmiotów, które potem musiałem zaliczać, ale to mi bardzo
odpowiadało, ten program był cudowny. Jednocześnie bardzo dużo
pracowałem, bo musiałem się jakoś utrzymać. Wstawałem o 6.
rano, sprzątałem knajpy, na 11 szedłem na wykłady, a od 18 do 2 w
nocy byłem barmanem i tak przez dwa lata. Całkiem dobrze mi szło i
na uczelni, i w robocie, nowe doświadczenie, rozwój. W ten właśnie
sposób poznałem, za pomocą kontaktu, prawdziwą kulturę tego
kraju, która ma wspaniałych poetów, muzyków. Uczysz się innej
logiki, konstrukcji zdania, doboru słów. Zacząłem sam funkcjonować,
być niezależny finansowo. Zapomniałem dodać na początku, że
zdjęcia robiłem zawsze. Miałem kilku przyjaciół z którymi
chodziłem robić zdjęcia i jakoś mnie to zafascynowało.
Nieświadomie, ale robiłem. Wszystko było u mnie w porządku, choć
nadal byłem w tyle w porównaniu z moimi kolegami z maturalnej
klasy. Odezwał się wtedy do mnie Marek Opitz, lokalny aktywista,
osobowość, że jest robota. Rafineria gdańska. Trzeba zrobić
film. "Przecież ja nie umiem zrobić filmu"- mówię. A on
na to: "To kup jakąś kamerę". Ja wówczas tłumaczyłem
książkę o historii Nowego Dworu i dla mnie to było Gehenną,
robienie tego przez miesiące, przekładanie jakiejś nudy na język
polski, to nie była lekka literatura. I jak usłyszałem "film"
to było to dla mnie coś nowego, ciekawego. Marek tylko: "Kasa,
kasa, kasa..." To był też moment, w którym byłem zmęczony
pracą, bo jak ktoś pracuje w knajpie to robi to bez przerwy, dzień
w dzień. To wszystko zaprowadziło mnie do sklepu, zwykłego sklepu
w Niemczech, gdzie zacząłem szukać kamery. Nie znałem się na tym
w ogóle. I skończyło się na tym, że wziąłem tę, która
najładniej wyglądała. Taką sobie kupiłem i wziąłem nawet
specjalny komputer do montowania. Przyjechałem z tym do Polski.
Jeździliśmy raz, drugi, trzeci, choć ja osobiście nie robiłem
zdjęć- poprosiłem mojego kolegę, o którym wiedziałem, że
zdawał do łódzkiej filmówki na wydział operatorski, ale się
okazało, że tylko zdawał i nic nie potrafi. Po jakimś czasie się
na nas poznali i zobaczyli, że my nic nie potrafimy, więc nam
podziękowali. Zostałem z kamerą, porządnym sprzętem do montażu
i w Polsce. I tak to się zaczęło. Mój pierwszy film był o
przenoszeniu ogromnego pieca w czasie rozbudowy czy remontu Rafinerii
Gdańskiej. Imię Krzysztof przynosi szczęście, zwłaszcza tym,
którzy się przemieszczają. Przyszedł czas rodziny, co zamykało
pewne drzwi, ale wiele otwierało. Zadzwonił do mnie kolega i mówi:
"słyszałem, że masz kamerę". To był czas, gdy TVN
otwierał lokalne punkty Faktów, Fakty Północ, Fakty Południe i
Fakty Północ miały swoją siedzibę w Gdańsku i szukali
dziennikarzy, redaktorów, operatorów kamer. Zdecydowałem się
tylko dlatego, że pracował tam Jerzy Gębacki- wspaniały, polski
reżyser, skończył moskiewską szkołę filmową, zrobił film o
muzeum Stutthof. Z nim zacząłem robić pierwsze materiały dla
Faktów Północ w Gdańsku. Było tam dwóch montażystów, jeden
był grzeczny, mało mówił, a drugi niegrzeczny, arogancki i
chamski. Cały czas wulgarne komentarze i tylko w moim kierunku,
dotyczące mojej pracy. To mnie denerwowało, nie wiedziałem, o co
mu chodzi. W końcu zaczął mnie chwalić. Zaczęło to też
przynosić pieniądze, a w domu pojawiła się Nina, moja pierwsza
córka. Zaczęło wszystko wychodzić. Cieszyło mnie to, że robię
coś dla telewizji, coś ważnego, o ludziach. Wtedy robiliśmy
takie materiały w Nowym Dworze, w Braniewie. Niestety, to nie
przynosiło pieniędzy, więc zamknęli te lokalne stacje. I znów
zostałem z kamerą, ale już z kroplą doświadczenia. I już
wiedziałem, że połknąłem haczyk, że chcę to robić. Doszedłem
do wniosku, że film jest przestrzenią, która łączy te małe
talenty, które w sobie posiadam: słowo, strukturę, matematykę,
ciągle to jest dla mnie fascynujące... Struktura, logika, muzyka-
to wszystko się spotyka w tej dość prymitywnej sztuce jaką jest
film. Czyli to, co nie udawało mi się wówczas, to wszystko spina
się w ten film, co teraz jest trochę marginalizowane. Poszedłem do
szkoły filmowej, której teraz już nie ma, czyli Camerimage Film
School. I to była świetna szkoła, dziś podobna jest w Gdyni.
Uświadomiłem sobie, że może nie byłem wybitny z żadnej z tych
dziedzin, którymi się zajmowałem, ale w każdej byłem niezły i
mogę się w nich realizować dzięki filmowi, bo tam to wszystko
jest. W tej szkole byli znamienici filmowcy, m.in. Dorota
Wardęszkiewicz, Jacek Bławut. Ja robiłem wszystko, ze wszystkimi,
niektórzy byli nieśmiali a dzisiaj to twórcy dobrych, polskich
filmów, np. Kinga Dębska, która dostała tyle nagród ostatnio
(Orły 2016). Kiedy siedzieliśmy z Jackiem Bławutem, a to był
naprawdę wielki człowiek, z nim rozmawiałem o najważniejszych
rzeczach. Pewnego razu zapytałem go: "Jacku, co ja mam teraz
robić? Kończy się szkoła... Co teraz? Gdzie pójść, czy iść
jeszcze do Łodzi, czy do Katowic?" Bo wbrew pozorom, szkoła
filmowa nie mówi: tak postaw kamerę, tu zrób takie zdjęcie i na
tym polega słabość szkół artystycznych. A on odpowiedział,
znając moje prace, bo robiłem sporo filmów dokumentalnych
(Krzysztof Kowalski rozkłada się na krześle i wykonuje gest
delektowania się paleniem, naśladując J. Bławuta): "Ty nie
musisz, ty to w sobie masz". I to były słowa, które sprawiły,
że teraz robię to, co robię. Nie pamiętam, w którym to było
momencie, ale robiłem jeszcze zdjęcia, co nauczyło mnie takiej
kompozycji siebie. Współpracowałem z Markiem Opitzem i to on mnie
nauczył obcowania z fotografią. Później stało się lekko
nieprzyjemnie, ja razem z nim tworzyłem album o Żuławach od tej
strony kreatywnej, bo ja byłem jak taki napalony młodzieniec,
ciągle pełen świeżych pomysłów, a jemu to przeszkadzało, bo on
ich nie miał i w pewnym sensie uczeń przerósł mistrza. Ale zawsze
będę powtarzał, że on był moim pierwszym, najważniejszym
nauczycielem, później Jacek, który dokonał chrztu (KK wykonuje
ręką w powietrzu znak krzyża). I właśnie w tej szkole były moje
początki, pierwsze filmy dokumentalne. Robiłem te filmy
dokumentalne tak długo, długo, długo i zaczęło mi znowu czegoś
brakować, więc poszedłem na Akademię Sztuk Pięknych na wydział
fotografii. Po około półtorej roku stwierdziłem, że nic więcej
się tam nie nauczę. Dostawałem tam stypendium, moje pierwsze
stypendium naukowe, czyli dostawałem kasę za to, że nic nie muszę
robić i mam średnią 5,5. Zawsze będę miał w sobie tę
uczciwość, bo nie poszedłem tam, żeby mieć papier, tylko żeby
się czegoś nauczyć. Jeśli wiem, że niczego się nie nauczę i
jeszcze dostaję za to pieniądze, to nie warto tego robić, bo to mi
nic nie przynosi. Pytanie było: dlaczego robię filmy? To jest
odpowiedź: droga była dość długa.
AS: Pierwszy film, który Pan
obejrzał (z dzieciństwa lub taki, który najbardziej utkwił w
pamięci)?
KK: Jeśli chodzi o dzieciństwo,
to mam pewnego rodzaju blackout. Jako młody chłopak, pamiętam, że
wyglądałem do pokoju rodziców, gdy już zasnęli z nadzieją, że
będą jakieś sceny erotyczne. Konkretnego filmu nie pamiętam.
Uwielbiałem bajkę z cudowną muzyką Michaela Legrand- "Biały
Delfin Um". Później były już tylko kamienie milowe, a jednym
z nich, mimo, że obejrzałem bardzo dużo filmów, o dziwo to jeden
z wcześniejszych filmów, bo z 1941 r., czyli "Obywatel Kane".
To były początki kina, jeszcze ludzie dokładnie nie wiedzieli, co
i jak, ale pojawił się arcymistrz, który umieścił w jednym
filmie to wszystko, co tworzono przez następne sto lat prawie.
Dosłownie wszystko, i pod względem artystycznym, i technologicznym-
jak na owe czasy. Różne typy narracji, różne typy pracy kamerą.
Pamiętam jeszcze jak płakałem, tutaj w kinie, w Nowym Dworze i z
godzinę po filmie. To był film "Amadeusz" Milosa Formana.
Nie mogłem przestać płakać z poczucia wrażliwości i ze
szczęścia. I jeden film ostatnio też mnie mocno poruszył. To było
tak: siedzę sobie tutaj. Według rodzinnej tradycji przygotowujemy
sobotnie czy niedzielne śniadanie, wszyscy się krzątają. I
zobaczyłem, że jest jakiś film. Film, w którym prawie się nie
mówi. Usiadłem, nic nie mówiąc, ale zobaczyłem coś, co jest
gigantyczne w obrazie. Ja czuję go. To jest to, co ja staram się
filmować. Oglądam, oglądam i nagle czuję, że obok mnie siedzi
Ania, moja żona. Też nic nie mówi, tylko ogląda. Nie musiałem
jej zawołać: "zobacz". Potem siadła Nina i Martyna
(córki). Oglądaliśmy we czwórkę trzy godziny prawie. Okazało
się, że był to film "Drzewo życia" Terrence'a Malicka
ze zdjęciami Emmanuela Lubezkiego. Ten film nie dostał Oskara ani
za zdjęcia, ani za film. Lubezki dostał trzeci raz z rzędu, teraz
za "Zjawę". Mówią na niego Chivo czyli w hiszpańskim
koza. Genialny! Genialny! To trudno zauważyć, wbrew pozorom, bo
jego genialność polega na kompletnym wyrafinowaniu, że ktoś jest
ponad wszystko, że zauważa szczegóły, które wymazujemy z
pamięci, np. jak się pamięta nogę mamy. Pamiętasz jak wyglądała
noga twojej mamy 10 lat temu? Stopa? Takie rzeczy są w tym filmie.
Czy jest ogolona, czy podwinięta nogawka? Jest taki ciąg od
urodzenia do śmierci, jest o wierze, jest taki chrześcijański. Jak
się zmienia patrzenie na świat. Cudownie zrobiony, bardzo
wartościowy. Dzisiaj: "Drzewo życia"/ "The Tree of
life".
AS: Na co najbardziej zwraca Pan
uwagę, oglądając film? Czy są to rzeczy, którymi się Pan
zajmuje?
KK: Na wszystko. Kiedyś
patrzyłem na zdjęcia, na montaż, na dźwięk... Teraz to jest dla
mnie świadectwem, że film jest zły. Jeśli film jest dobry, to nie
zwracam uwagi na to, na czym się znam. Jeśli zwracam na to uwagę,
to znaczy, że coś jest nie tak. Tego właśnie uczę: poczuj ten
film, nie dziel na kategorie, oglądaj jak każdy widz.
AS:
Czy jest coś, co chciałby Pan poprawić w gotowych dziełach?
KK:
W pracy operatora bardzo często nie zgadzałem się z
decyzjami reżysera. I widzę jakieś złe rozwiązania, gdzie ja
postąpiłbym inaczej, ale to już jest zrobione, gotowe. Tego nie
można zmieniać. I może chciałbym coś poprawić w swojej i cudzej
pracy też.
AS: Jakie dzieło filmowe
odegrało w Pana życiu największą rolę i dlaczego?
KK: Niewątpliwie przejście z
jasnej strony mocy, czyli z bycia operatorem lub kamerzystą jak to
mówią niektórzy, na ciemną, czyli bycie reżyserem. Dobrze, że
to pytanie jest teraz. Mój młodszy kolega z ASP, świetny grafik,
świetny malarz, powiedział mi: "Zostaw te filmy dla kogoś i
zrób w końcu coś od siebie, zrób film o kimś, o kim zawsze
marzyłeś". A ja zawsze chciałem zrobić film o Tomaszewskim.
Mój kolega, Dawid szybko znalazł w internecie numer do niego i
zadzwonił, że chcemy o nim zrobić film. I nikt do tej pory nie
zrobił o nim filmu, co mnie bardzo zaskoczyło. National Geographic
zrobiło kiedyś program. I wtedy pojechaliśmy do niego na
spotkanie, spóźniliśmy się, i się wkurzył. Robiliśmy zdjęcia
jedne, drugie, trzecie. Jeździliśmy z nim na Podlasie,
zmontowaliśmy coś z tego. Okazało się, że to jest ładne, że to
ma coś w sobie, że to jest wielki człowiek, że chcemy to pokazać.
I pokazałem to Andrzejowi Mańkowskiemu, a on na to: "Zróbmy
ten film". Zadzwonił do mnie następnego dnia i powiedział, że
ma nowy pomysł i zmienimy wszystko. Okazało się, że ma zupełnie
inny zamysł: inny tytuł, mniej zdjęć, animacja... I nagle
poczułem, że ktoś mi zabiera część siebie. I ja nie mogłem mu
tego powiedzieć. Mało tego, Telewizja Polska się tym
zainteresowała. Zadzwonił do mnie znów i powiedział, że ja nie
mogę być reżyserem, ewentualnie razem możemy być. Dla mnie to i
tak wiele, bo ja przecież jestem tylko kamerzystą- OPERATOREM
KAMERY (uśmiech). I współpracowałem też z Tomaszem Stroynowskim,
który robił muzykę. On mi prawił komplementy, a ja go zawsze
traktowałem tak lekko z góry. Można powiedzieć, że on się mną
jakoś zafascynował, widział, że kiedy ja pracuję, to jestem
skupiony tylko na tym, co robię i żeby to zrobić jak najlepiej.
Przestaję widzieć wszystko dookoła, oczywiście słyszę, ale
staram się nie interesować niczym powierzchownym. Od szkoły
filmowej tak było, gdy robiłem dokument z Kingą Dębską o
ukraińskim zakonniku, Dorota Wardęszkiewicz-genialny umysł,
wszystko zawsze widziała i wiedziała, zawołała mnie do siebie i
pyta: "Czy to pan jest autorem tych zdjęć?" a ja jej
odpowiadam cicho, że ja. Ona mi powiedziała, że widzi we mnie
ogromną koncentrację i smutek tej historii. I takie słowa do
ucznia mocno trafiają, te słowa cię prowadzą, zwłaszcza, gdy nie
jesteś pewna. Wracając do historii, Andrzej wywrócił wszystko do
góry nogami, widział animację pod tytułem "Krótki fim o
fotografii". A do mnie to nie trafiało. Kusiła za to
współpraca z Telewizją Polską i współreżyseria po raz
pierwszy. I wtedy zadzwoniłem do Tomasza Stroynowskiego, najlepszego
przyjaciela Andrzeja jeszcze z czasów liceum. Stroynowski mi
powiedział: "nie rób tego, nie rób tego z nim". Jego
najlepszy przyjaciel odwiódł mnie od tego. I to był największy
film mojego życia. Ja oczywiście robiłem do niego zdjęcia. Ale
najważniejsze było to, że to ja decydowałem, co w nim będzie a
co nie. Czuwałem nad słowem, nad żartem, czy mnie to śmieszy, czy
nie, czy mnie to wzrusza. To wszystko było dla mnie ważne. Muzyka!
Ja nie mam takiej kompetencji, żeby robić muzykę. Otoczyłem się
najlepszymi, którzy robili wszystko pode mnie i dałem im swobodę,
bo wiedziałem, że mogę im zaufać. Ja też robię pracę pod
innych, bo potrzebuję pieniędzy, żeby utrzymać rodzinę. Ja będąc
reżyserem wiedziałem czego chcę i to robiłem. Zacząłem mieć
tożsamość. Zdjęcia zazwyczaj są dla kogoś, wystawa, projekt,
film dokumentalny, film fabularny, konwencja czarno-biała, konwencja
kolorowa, konwencja inna, wszystko jest w konwencji. I jeszcze ktoś
za tobą mówi: "Nie, nie, nie!" albo "Tak, tak,
tak!". A przy tym filmie ja wiedziałem, że zrobię trzy ujęcia
i koniec, tyle ile trzeba. Nie muszę myśleć jak ktoś inny
pomyśli. W ogóle mnie to nie obchodzi. Może mam niewiele do
powiedzenia, ale powiem to moim własnym słowem, pomysłem, obrazem.
AS: Czy oglądanie filmów wiążę
się u Pana z jakimś rytuałem (np. kino/dom, popcorn, cisza,
ciemność/światło, samotność/towarzystwo)?
KK:
Ciągle mi się wydaje, że kino to jest najlepsze miejsce do
oglądania filmu, ale w tym nie ma żadnego rytuału i dobrze. Lubię
oglądać tak jak wtedy z Anią i dziećmi, że nie ma żadnego
przymusu, że oglądają, bo coś zobaczyły. Lubię czuć
podniecenie towarzystwa, że się dzieje coś ważnego. Lubię
oglądać z żoną i lubię, gdy ona opowiada mi o filmach, ponieważ
opowiada mi najważniejsze rzeczy o filmach. Lubię słuchać o
filmach, nie muszę ich oglądać. Jeśli chodzi o rytuał, to są
czasem takie noce, gdy nie mogę spać. Zawsze wtedy nadrabiam
zaległości, ponieważ przez cały czas nagrywam mnóstwo dobrych
filmów, których nie mogę zobaczyć w telewizji, a nie mam tego
kiedy obejrzeć. I zazwyczaj, gdy przychodzi ta noc, to oglądam 6-7
filmów. Albo seriale, które są bardzo dobrze zrobione. Przychodzą
taki czas, że się wkręcam w jeden serial i oglądam 40
jednogodzinnych odcinków w ciągu 4 dni. I czekam czasem na ten
czas.
AS:
Który twórca X muzy inspiruje Pana najbardziej i dlaczego?
KK:
Bezsprzecznie Emmanuel Lubezki. Nie znam żadnego takiego geniusza.
To jest geniusz. Jeśli chodzi o reżysera, to każdy, który mnie
zaskakuje. Na szczęście jest tak wielu i tak różnych. U innych
autorów zdjęć widzę doskonałość, ogromne kompetencje, budżet,
ale Emmanuel Lubezki to jest geniusz.
AS:
Gdyby mógł Pan zrobić jeden film z dowolnym artystą przemysłu
filmowego, kto by to był?
KK:
Emmanuel Lubezki oczywiście. I twórcy "Obywatela Kane'a".
Na pewno chciałbym coś zrobić z Mozartem. I ciągle będę chciał
robić ze Stroynowskim (śmiech).
AS:
Czy ruchomy obraz może powiedzieć więcej niż fotografia?
KK:
To nie jest prosty dylemat. W fotografii nie ma dźwięku. To nie
jest do końca to, o co pytasz, bo ruchomy obraz może być niemy.
Robiąc film o największym polskim fotografie, myślę, że coś na
ten temat wiem. Tak sobie uzurpuję. W tym filmie widać jak on robi
zdjęcia i to JAK on je robi. I czasami jego zdjęcia nie oddają
nic, co się akurat działo. Czasami tak jest. Nic. Ale czasami dają
wszystko to, czego u mnie nie ma. Paradoks. Jeśli można porównać
film i fotografię, to film składa ok. 25 fotografii w ciągu
minuty. Istotna różnica polega na tym, że fotografii się dłużej
przyglądamy. I ona musi zawierać "coś" w sobie, że
będziemy chcieli przyglądać się jej przez dłuższy czas. Musie
mieć jakieś głębsze dno, jakąś wieloznaczność, jakąś
intrygę np. cudowną kompozycję, genialne światło. W filmie wiele
rzeczy średnich się chowa obok wspaniałych. To jest ta
najistotniejsza różnica. Jedno zdjęcie, jak się okazuje, może
zmienić historię, bo to słynne zdjęcie dziecka po ataku w
Wietnamie. Zdjęcie nieżywego dziecka. Zwyczajne reporterskie
zdjęcie zmieniło bieg historii, zaczęto myśleć o przerwać tę
wojnę. Dzisiaj jest tyle ruchomego obrazu dookoła nas, że ludzie
obojętnieją. Widzę, że ktoś umiera, to umiera, strzelają to
strzelają, obcinają głowę to obcinają. Gdybyś oglądała
obcinanie głowy na filmie i fotografii, to bardziej byś płakała
patrząc na umierającą, zastygłą twarz. Film wydaje mi się
trochę oglądaniem przez szybę. To ta gorsza strona filmu. Ale!
Film ma dźwięk. Dobry obraz połączony z prawdziwym dźwiękiem,
wywołuje emocje. Przewaga filmu nad fotografią to dźwięk. Film
pokazuje rzeczywistość taką jaka jest. Może być obojętna, ale
może być szczera do bólu.
AS:
Czy jest jakiś film, który może Pan oglądać milion razy i nigdy
się Panu nie znudzi?
KK:
"Gladiator". I ciągle się na tym łapię- prosty,
zwyczajny film. Może to jest śmieszne, ale za każdym razem, gdy
widzę, że jestw telewizji, siadam i oglądam. W dzisiejszych
czasach wystarczy wpisać i od razu ma się wszystko w internecie,
ale to nie o to chodzi. Tak sam z siebie go nie szukam, żeby
obejrzeć, ale gdy jest w telewizji, to zawsze.
AS: Cytat z
filmu na koniec naszej rozmowy?
KK: Nie mam
pojęcia... Już wiem! Z mojego filmu: "Jesteś super psem!"
AS:
Dziękuję za rozmowę.
KK: Aż
tyle...