czwartek, 1 grudnia 2016

Taniec po polsku!



Gdy porównamy ze sobą trzy obrazy Polaków, nie ma możliwości, żeby bardzo od siebie odbiegały. I tak "Pan Tadeusz" Adama Mickiewcza, "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego oraz "Kraj świata" Marii Zmarz-Koczanowicz przypominają antypatyczny, powtarzający się w historii Polski, okres niewoli, a w nim szczególne cechy polskiego społeczeństwa.

W 1834 r. Adam Mickiewicz wydaje epopeję "Pan Tadeusz, czyli Ostatni zajazd na Litwie", jest krótko po powstaniu listopadowym. W perspektywie czasu, to dopiero początek trzeciego rozbioru Polski. Szczęśliwym zakończeniem utworu staje się weselny polonez- dostojny, chodzony taniec narodowy Polaków. Szczegółowy opis pokazuje nam barwne stroje, dumne postawy bohaterów oraz radosne kroki. Kryje się za tym symbol przemijającej tradycji szlacheckiej- obraz szczęśliwej przyszłości Polski, pełnej oświeceniowych poglądów.

Mamy rok 1901, Polska nadal nie odzyskała niepodległości, Stanisław Wyspiański publikuje dramat "Wesele". Podsumowaniem akcji dzieła jest chocholi taniec, wyimaginowany twór autora, który działa na bohaterów hipnotyzująco. Jego podniosłość jest nieco inna niż u Mickiewicza, jest poważniejsza. Widzimy świeżość poranka, wiejską ciszę i piękne stroje: miejskie i wiejskie, bo przecież takie jest to wesele. Jeden z bohaterów próbuje zatrzymać taneczników bezskutecznie, tkwią oni w pewnym transie. Oznacza on ówczesną sytuację Polaków, czyli marazm, niemoc, bezsilność i beznadzieję wobec zaborczej dependencji.

W 1993 roku nadchodzi czas premiery filmu "Kraj świata" w reżyserii Marii Zmarz-Koczanowicz. Powstał krótko po przemianach ustrojowych a ukazuje ten właśnie moment. W filmie przewija się wątek łańcucha czystych serc- na pierwszy rzut oka danse macabre. Dołącza każdy, nie wiadomo, po co, niewiadomo, kto go zainicjował ani gdzie się zaczyna i dokąd prowadzi, a nie brakuje też "kolejkowych nawyków", czyli wyganiania na koniec. Autor scenariusza, Janusz Anderman przedstawił fenomen równości wszystkich Polaków wobec metamorfozy spowodowanej zmianą ustroju. Nieważne, kim człowiek był przed rokiem '89, później nie był już tą samą osobą. Wszyscy otrzymali niepowtarzalną szansę- wolność. Nie każdy potrafił to wykorzystać, nie każdemu się to udało. Większość ludzi była przepełniona kontrastującymi lękiem i nadzieją. Przyszło nowe, którego nikt nie znał. To było to, o czym marzył Mickiewicz ponad 150 lat wcześniej i 100 lat wcześniej dokładnie w to samo przestał wierzyć Wyspiański.


Choć minęło już tyle lat, wiele jednostek nie potrafi odnaleźć się w "nowej" rzeczywistości. Co gorsza, nie umiemy korzystać z tej wolności jako społeczeństwo. Największy dar wyczekiwany przez tyle różnych pokoleń, bezcześcimy nie chodząc na wybory dla przykładu. "Kraj świata" to portret Polaków, którzy widzą zmianę systemu jako cud, każdy innym okiem, któty odmieni ich los, nie bacząc na to, że sami muszą się zaangażować.

sobota, 5 listopada 2016

GOŁĄB PRZYSIADŁ NA GAŁĘZI I ROZMYŚLA O ISTNIENIU

Tytuł brzmi jak wymyślony przeze mnie przed chwilą, a przecież Roy Andersson pracował nad filmem "Gołąb przysiadł na gałęzi i rozmyśla o istnieniu" kilka dobrych lat. I stworzył najbardziej abstrakcyjne arcydzieło X muzy.

Film podzielony został na trzy akty i to jedyny porządek, jaki zachowano w tym filmie. Do żadnych bohaterów nie wolno nam przywiązywać się za bardzo, z wyjątkiem Jonathana i Sama, ponieważ istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że nie zobaczymy ich już więcej na ekranie. Niemalże każda postać wygląda jak wyjęta z trumny: przezroczysta cera, ciemne oczodoły i kamienne twarze. Akcja każdej sceny rozgrywa się w ograniczonej przestrzeni, głównie pokoiku niczym z Ikei, choć o wiele skromniej udekorowanym, małym i przytulnym. W scenografii dominuje prostota i chłód tak jak w przypadku dialogów. O czym to świadczy? O charakterze Skandynawów. Powtarzający się zwrot wyjęty z rozmów telefonicznych: "Cieszę się, że u was wszystko dobrze" podkreśla to, że nie lubią się rozwodzić nad sobą, swoim samopoczuciem. Nie mają też żadnej potrzeby okazywania uczuć i emocji- to właśnie jeden z głównych powodów, dla których ta produkcja może nazywać się komedią. Świat bez minimalnych emocji byłby śmieszny, gdyby można na niego popatrzeć przez szybę. A przecież ten film tak się właśnie ogląda dzięki braku ruchów kamerą. Widz może poczuć się jak w teatrze, nie może zobaczyć aktora z bliska, bo nie ma zbliżeń, plan filmowy widzi wciąż w tej samej perspektywie, bo tak jak kamera jest ciągle w tym samym miejscu.

Według mnie, fabuła w "Gołębiu..." jest nie do opowiedzenia. Próba połączenia ze sobą wszystkich wątków to ogromny, bezskuteczny i bezsensowny wysiłek. Po co zmuszać się do rozumienia czegoś, co nie istnieje? Absurdalne często historyjki bawią jeszcze bardziej, gdy patrzymy na nie tak zwyczajnie: są szare, smutne a może gdzieś z boku nieodbiegające od naszej rzeczywistości? To nie fabuła opowiada nam historię. Autor nie pyta nas "co?", ale "jak?".

niedziela, 25 września 2016

Zagrasz? #banggang

XX i XXI wiek to czas "wielkich" gier: ludzie w połowie świadomi lub nieświadomi wcale wchodzą w nowy świat, w którym panują inne zasady, wymagane jest ogromne poświęcenie a celem staje się przetrwanie. Cel nie byłby tak śmiertelnie poważny, gdyby nie cena, jaką trzeba zapłacić na starcie, a jest nią własne życie. W książkach i filmach ten motyw pojawia się wielokrotnie. Mamy przecież słynne "Igrzyska śmierci", "Salę samobójców", "Yumę" czy nowy film "Nerve", ale czy zdajesz sobie sprawę, że te "wielkie gry" odbywają się dziś naprawdę? Opowiada o tym francuski film "Bang Gang" (2015) wyreżyserowany przez Evę Husson, która była również scenarzystką tej produkcji.

W tego typu wielkiej grze widzimy najczęściej młodych ludzi, z kilku powodów: nie są do końca ukształtowani moralnie, bardzo często potrzebują pobudzających bodźców, szaleństw i niebanalnych rozrywek. Co motywuje ich do wejścia do gry? Zazwyczaj to samo, co zawsze, czyli chęć przypodobania się komuś, wpasowania do grupy- elity, możliwość zaistnienia wśród rówieśników. Tego typu, czyli jaka to gra? Erotyczna.

Każdy z uczestników gry miał kolejne zadania do wykonania, cele do osiągnięcia. Chciałoby się napisać, że jak zwykle, zaczynało się od skromnych, niewinnych początków, ale nie w tym przypadku. W tym filmie nie ma miejsca na niewinność: ich imprezy czy nawet codzienne życie pełne są marihuany, alkoholu, idiotycznych pomysłów, egoizmu i erotyzmu. Ich czynów i postaw nie tłumaczy niewinność, tylko niedojrzałość i nieodpowiedzialność.

Zdecydowanie przyciągają pierwsze sceny z muzyką White Sea, które otwierają nam umysł na coś wielkiego. Film zbudowany jest na mocnych, ale pięknych scenach. Mimo iż bohaterowie nie szanują swoich ciał to w naszych oczach są przedstawione bardzo łagodnie i przyjemnie. Sceny erotyczne nie mają nas podniecać, ponieważ nie jest film pornograficzny, a zachwycać swoim nadzwyczajnym urokiem.

Film nie jest nachalny, z łatwością wchodzimy do środka gry jako niewidzialni obserwatorzy i analizujemy każdą z osób. Przeżywając akcję jednocześnie doświadczamy różnych refleksji. Wszystko to idealnie współgra i sprawia wrażenie teleportować nas do tej specyficznej, francuskiej rzeczywistości, w której dzieje się akcja filmu.

Produkcja była inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Autorka "Bang Gang" chciała pokazać istnienie poważnych problemów wśród nastolatków, czyli samotność, nierozumienie własnej seksualności, jej nieprzyjemne konsekwencje (choroby weneryczne, niechciane ciąże, zepsucie, upokorzenie, wstyd), uzależnienia, niepoprawne relacje, także rodzinne.


Film wywarł na mnie ogromne wrażenie, ponieważ utwierdził mnie w przekonaniu, że w dzisiejszych czasach brakuje czegoś w wychowaniu młodych ludzi. Byłam zszokowana przekraczaniem seksualnych granic przez ludzi młodszych ode mnie. Film o wiele lepiej przedstawiający młodzież niż wszystkie poprzednie jakie widziałam.

poniedziałek, 28 marca 2016

Kocham Cię, ale... DLACZEGO?

O tych 14 wydawnictwach coś nie coś wiecie. Ale od tamtego czasu mój zbiór płyt CD powiększył się do tego stopnia, że nie mieści się na stojaku. Cóż począć? I stała się jeszcze jedna ważna rzecz. Mianowicie, moja Mama postanowiła posprzątać mój pokój. Znany temat, co? Nic nigdy nie jest już na swoim miejscu, "ale przynajmniej jest czysto". Tak, to samo zrobiła z ów stojakiem na płyty. Wiem, że nie działają tam zdjęcia, nie rozumiem, dlaczego. Mam nadzieję, że tu będą widoczne.

Od dołu gdzieś pomiędzy starościami (niech Ci będzie starociami) znalazłam płytę człowieka, w którym jestem zakochana od 2011 roku. Dla tych, którzy go znają jasne jest, że znam go z czasów, gdy nie wyglądał jeszcze tak dobrze, jego flow było bardzo szybkie, a styl wymagający szlifu. Tym gościem jest Machine Gun Kelly, a płyta to "General Admission" (2015). Zamówiłam preorder z Ameryki i mimo, że przyszedł chyba ze 3 dni po premierze, to cieszyłam się ogromnie! O płycie, w środowisku hip hopowym, jest ciągle głośno, ponieważ jest potwornie dobra i nadal są wypuszczane teledyski. Mój faworyt? Chyba "Everyday" z tych, które usłyszałam po raz pierwszy. Nie mogę nie wspomnieć o następnym utworze na liście czyli singlu promującym, "Gone" z Leroy'em Sanchezem. A wersja z trasy, nagrana w busie już w ogóle rozwala mózg. Dzięki temu Sanchezowi poznałam wiele popowych piosenek, które w oryginale są dla mnie zbyt "ciężkie". 


Dalej znalazłam płytę The Weeknd. Długa historia, w jaki sposób go poznałam. W 2011 bardzo często przeszukiwałam Livemixtapes, w celu znalezienia czegoś ciekawego. Tym czymś było na przykład The Theorist, który robi genialne covery (chyba już o nim ostatnio wspominałam). To przez niego ostatnio ciągle nucę "Sorry" Justina Biebera. On też wówczas nagrywał covery The Weeknd. i tak o to, pod choinkę 2015 i na moje 18. urodziny dostałam krążek "Beauty Behind the Madness" (2015) od Ciotki Joli. Tzn. poprosiłam o nią i dostałam. Jest tu kawałek ze ścieżki do głośnego filmu "50 twarzy Grey'a", "Earned It", który bardzo lubię. Miło się też słucha gościnnych występów Eda Sheerana w "Dark Times" i Lany Del Ray w "Prisoner". 


Wracając do Bożego Narodzenia, ale było to w roku 2014 (czy to możliwe?), dostałam dwa krążki od moich zacnych braci. Mateusz na moją prośbę ("Poproszę o coś Mos Defa") podarował mi "The New Danger"(2004). Czarny, charyzmatyczny, różnorodny tematycznie jak i dźwiękowo album. Moje ulubione kawałki to zdecydowanie: "The Easy Spell", "Blue Black Jack", "Sunshine" i "Zimzallabim". Tomasz, zawsze w swoim stylu, uzupełnił moją kolekcję o coś wartościowego, czyli "Kulu se Mama" (1967) Johna Coltrane'a. Ta krótka forma nie jest jego najlepszym wydawnictwem, oczywiste, ale artysta i jego twórczość bardzo mi się podoba.


Tak jak już mówiłam, kolejność już nie jest taka jaką miałam od zawsze. Z tego powodu nie pamiętam w jakich okolicznościach pojawiały się niektóre pozycje. Jedną z nich jest "Music from the Motion Picture. Pulp Fiction. Collector's edition" (2002). Soundtrack z tego filmu znałam, mając jakieś 11 lat. Tak, tylko ścieżkę filmową. Sam film widziałam bardzo późno, ponieważ się bałam. Bo to nie jest film dla małej dziewczynki. Po pierwsze: narkotyki, morderstwa, po drugie, specyficzne poczucie humoru Quentina Tarantino. Najprawdopodobniej płytę tę nabyłam podczas jakichś zakupów na poprawę humoru. Bo wtedy rzeczywiście, kupuję "cokolwiek dobrego". Bardzo się raduję, gdy Fifti puszcza coś z tego filmu w swojej audycji o północy, np. "Lonesome Town" Ricky'ego Nelsona. Nie oszukujmy się, jest to jedna z lepszych ścieżek filmowych w historii kina. 


O! W końcu coś, co pamiętam. Chociaż... jak to było dokładnie? Z tym duetem było tak: latem 2013 mój brat, Mateusz pokazał mi w necie ich wykon w programie "Rap kanapa". Wtedy Mati zachwycał się wyższym. Mnie złapał głos drugiego. Ale jakoś nie sprawdziłam sobie ich lepiej. Później, Alkopoligamia.com wyrzuciła jakiś kawałek, być może to był "Alkopoligamia 2013" albo "Organizm". Wtedy zaczęłam sobie ogarniać co i jak. Od tamtego czasu kibicuję chłopakom mocno. I oczywiście musiałam zamówić preorder pierwszego legala. "Bejbo" (2015) i reedycja "Serwusa", podziemnej płyty hulała w głośnikach przez całe wakacje. Z tej pierwszej najbardziej lubię "Whiplash", "Nagi instynkt" i "David Lynch". 18 utworów to całkiem sporo, Hade i Mada zachowali swój warszawski styl i żaden z utworów nie stapia się z innym. Szacunek! Nowy "Serwus" różni się od starego, wiadomo. "Jeszcze dziś" i tak najbardziej zachwyca mnie w pierwszym wykonaniu jakie słyszałam, czyli z "Rap kanapy" właśnie. Często do tego wracam. "Jeszcze dziś" tak bliskie mojemu ogarowi życiowemu... Słuchając obu płyt słychać, że młodzi warszawiacy dorośli i dużo popracowali. Okazało się, że ja też wolę Kajetana, bo sztosem z tej płyty jest też "Monotonia".


Kolejna płyta, która nie należy do ulubionych, jest wygrana w konkursie "Muzyczne rodowody. Wielka Brytania" (2015). Jak to się stało, że wygrałam? Wstawiłam ciekawe zdjęcie związane z WOŚP i Mama Selita nagrodziła kilka osób w ten sposób. Nie chcę się podlizywać, ale jedynym utworem, który mi się podoba jest ich piosenka "303 (Bitwa o Anglię)". Ale, ale... Czemu tak jest? Projekt "Muzyczne rodowody" zbiera działalność Polaków za granicami naszego kraju, np. na wyspach brytyjskich. Gościnnie trafił się tam utwór polskiego zespołu będącego w Polsce na stałe. Głównie jest tam muzyka alternatywna, rock, czyli gatunki, z którymi jestem mało obeznana, ale wybredna.


Nie no to to już pamiętam! Jak ktoś już zobaczył okładkę albo jak tylko zacznie czytać tytuły, będzie śpiewał. Bankowo! Polecony przez Mateusza, też młody warszawiak, sprzedawał wtedy samemu wydaną EP-kę. Jeszcze mogłam kupić, ale nie miałam kasy. Typ zrobił się bardzo popularny, płyty wyprzedano (nakład był mały). Ja też się nim jarałam, bo był bardzo, bardzo dobry. Zaczął nagrywać drugą EP-kę, więc zainteresowały się nim duże wytwórnie, ale współpracę udało się nawiązać Asfaltowi (Asfalt Records). Gość grał koncert na Open'erze, jego singiel długo utrzymywał się wysoko na liście Trójki. Tak, to Taco Hemingway! W tym fatalnym poście (nie potrafię zmienić tego tła, przepraszam) coś tam naskrobałam, ale to było nic. Mój ulubiony utwór, od wydania reedycji, to "Marsz, marsz". Taco zorganizował konkurs na pytania do tekstów, więc wzięłam w nim udział. Z 10 pytań, jedno pojawiło się w książeczce dołączonej do nowej wersji "Trójkąta Warszawskiego" (2014). Jest pierwsze i dotyczy tej właśnie piosnki. Druhna Agafia, jakby kto pytał. Zdania nie zmieniam, 10/10. 


Pewnego dnia wymyśliłam sobie, że chcę mieć dużo Franka Sinatry. Ale tak baardzoo duuużooo. I znalazłam w internetach to: "Frank Sinatra. Reflections" (2006). Mnóstwo mało popularnych utworów w wykonaniu tego króla, w większości (albo wszystkie) o miłości. 50 piosenek o miłości Franeczka! Tego pana też kocham... Ten głos, uśmiech, urok! Najbardziej lubię śpiewać (z nim w duecie) "Let's Take An Old Fashioned Walk". To takie w moim stylu. I pamiętane z dzieciństwa jako motyw serialu "Married... with Children" piosenka "Love And Marriage". Śmiać się chce. Doskonała płyta, robi romantyczny nastrój.


Nie wiem, czy ktoś z Was ma w swojej kolekcji (cokolwiek zbiera), tyle sztuk, ktorych nie lubi. Ja mam już trzy. Zdarzyło się tak, że znam różnych ludzi i trafiłam na plan zdjęciowy teledysku. Całkiem miło spędzony czas, niezapomniane doświadczenie. Tak jakoś się stało, że "Dziś idę walczyć mamo" jest moim ulubionym utworem z tej płyty, ale tylko dlatego, że mam do niego sentyment. Album dostałam na premierze teledysku i koncercie zespołu Bruno Światłocień. "Dies Irae" (2015) nie jest moją ulubioną płytą, ale znów chodzi o gatunek. To akurat jest dla mnie zbyt ciężkie, słowa niesłyszalne- nie gra mi to zupełnie.


Dwoje dzieci Alkopoligamii, czyli "Lepsze Piątki Mixtape vol. 2" (2015) i "Love Your Songs Mixtape" (2015). Gdybym robiła imprezy, to na pewno te dwie płyty rozkręcałyby je totalnie. Niestety, słucham ich sobie w trakcie pracy w domu i też działają. QR kod z playlistą mi nie działa, więc nie znam nadal wielu utworów, które tam grają- wstyd! Ale jarando max! Cieszę się, że Stasiak wybrał "Jak Nie My To Kto" czy "Tove Lo" a Hade remix Lany Del Ray. A ta druga płytka zawiera dużo nowych rzeczy! "Tatara" nucę czasem tak bez powodu. A "Możiwość" to też taki hymn chodnika, czyli typowych codziennych tras (szkoła, kościół, sklep, spacer).


Moje dwie ostatnie zdobycze. Najpierw anegdotka. Chodziłam do przedszkola "Wesołe Smerfy" i czasem odbierał mnie starszy brat, Mateusz. Któregoś dnia pani narysowała mi pszczółkę do kolorowania. Nie zdążyłam usiąść, przyszedł po mnie brat. To już był czas odbierania, a wiadomo jak to jest w przedszkolu, czas szybko leci. Mati kazał mi się szybko ubierać, bo czekają na niego koledzy. A było ich... Nie no na pewno było dwóch: Mateusz i Paweł. Wtedy jeszcze nie wiedziałam kim są, ale Paweł tego dnia przywitał mnie słowami: "Witaj, siostro Mateusza!"- i ja to pamiętam do dziś. Mateusz jeszcze zażartował przed kolegami, że to on narysował tę pszczółkę, ale wszyscy doskonale znaliśmy jego talent plastyczny. Dziś Paweł nagrywa długogrającą płytę, a ponieważ wsparłam jego projekt finansowo, to dostałam "EP 15" (2015) w prezencie z autografem. Ulubiony utwór z EP-ki to "Inna", ponieważ się identyfikuję. Jestem pod ogromnym wrażeniem, że facet sam pisze teksty, robi muzykę, śpiewa. Nie mogę w to uwierzyć, że w ogóle nie jest doceniany... Życzę mu wszystkiego najlepszego! Muzyka alternatywna, która mi się podoba, serio. I lubię chodzić na jego koncerty, zawsze miła atmosfera.


Na samej górze leży świeżutka EP-ka Sariusa, Weny i Voskovy'ego. Do zakupu "Złego Towarzystwa EP" (2016) namówił mnie znajomy, bo tymi kilkoma utworami zachwycam się odkąd pojawiły się w sieci. Anegdotka? Podaruję sobie już, ale Sarius już wie, że jemu też życzę wszystkiego najlepszego. Numer jeden z tej płytki? "Żadnych". Dlaczego? Bo też nie widzę zmian ani dookoła, ani w sobie. Smutne. 


To tyle. Post pisałam dłużej niż te wszystkie płyty były nagrywane i wydawane. Muzycznie (jeśli chodzi o "recenzje") robię przerwę. Za kilka tygodni powinno pojawić się coś harcerskiego, obiecuję. I myślę o publikowaniu (i przede wszystkim przeprowadzaniu!) wywiadów. Dzięki za przeczytanie do końca!











wtorek, 22 marca 2016

Pogadałam z sąsiadem o filmach

Czasem jest tak, że macie milion rzeczy do zrobienia i nawet siły, i chęci na to. Zawsze wtedy pojawia się jakaś wielka przeszkoda i czasem myślicie, że dobrze, że się zrobi luźniej czy coś w tym stylu. Gorzej, gdy to jest choroba i skreśla wam wszystko. Całe szczęście ja zaplanowany wywiad miałam przeprowadzić w bloku naprzeciwko. Cały poranek miałam na to, żeby ze sobą powalczyć, udało mi się nawet przesunąć wizytę z późnego popołudnia na poranek, co otworzyło mi cały wieczór na rozmowę. 

Poszłam do Gdańska do szkoły o profilu filmoznawczym, żeby pracę konkursową zrobić z tatą przyjaciółki z gimnazjum. Życie czasem karze nam się odwrócić. A ja bardzo lubię patrzeć za siebie.

* * *

     FILM MOJEGO ŻYCIA
O kinie i jego największym wpływie na osobiste i zawodowe życie opowiedział mi Krzysztof Kowalski- reżyser, fotograf, operator kamery, montażysta, fotosista, twórca wielu dokumentów, m.in. "Czarna skrzynka" o Tomaszu Tomaszewskim, który zdobył nagrodę "Czwarty Żywioł" w kategorii Dokumentalny film roku na Festiwalu Podróżników "Trzy Żywioły" w Krakowie w 2014 r. oraz współpracował przy cenionych produkcjach fabularnych takich jak "Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł" oraz "Układ zamknięty".

Agata Szewczyk: Co skłoniło Pana do zajmowania się filmem?
Krzysztof Kowalski: U mnie to był przypadek. Próbowałem wielu innych zawodów, uczyłem się innych, różnych rzeczy. Kiedy kończyłem liceum, to wydawało mi się, że będę architektem. Jeździłem nawet przez rok na lekcje rysunku aksonometrycznego do Sopotu. Tak było do maja przed maturą. Chodziłem do klasy matematyczno-fizycznej, co oznaczało, że musiałem się dużo uczyć z matematyki, fizyki. Przyszedł maj, było ładnie, pachniało i jeden z moich przyjaciół powiedział do mnie: "Przeczytaj ten wiersz... A przeczytaj ten!". Chodziliśmy sobie i czytaliśmy poezję. Nawet ja coś pisałem. Wtedy wydawało mi się, że jestem poetą. Panie od matematyki i fizyki się na mnie obraziły, bo ja przecież byłem ich pupilem, a ja mówiłem: "Nie, teraz jestem poetą!". I poszedłem na egzamin na studia polonistyczne. Ledwo go zdałem, bo zawsze byłem słaby z historii i przypadkowo trafiłem na jedno z trzech pytań, na które potrafiłem odpowiedzieć. Z polskiego nie było źle, a z rosyjskiego, bo wówczas ten był językiem obcym, byłem bardzo dobry. Z językami obcymi miałem tak, że nie musiałem się dużo uczyć, a dobrze mi szło. Dostałem się na polonistykę i się rozczarowałem, bo tam się nie uczy o literaturze, tylko historii języka. Nie było tam tego, co mnie najbardziej fascynowało- nie było poezji. Jedynie na piątkowych zajęciach czytaliśmy trochę. Średniowieczne teksty, język starocerkiewny- to wszystko było dla mnie koszmarem, nie mogłem tam wytrzymać. I tu wyszedł mój prowincjonalizm na tle napalonych studentów z Trójmiasta, bo ja się wstydziłem odezwać czy pójść do biblioteki- oni zawsze byli przede mną. I zacząłem uciekać stamtąd. Najpierw przeniosłem się na studia zaoczne, później coraz rzadziej jeździłem, aż w końcu przestałem. Chciałem wrócić do przedmiotów ścisłych, próbowałem być informatykiem, ale się nie udało. I nagle zachorowałem. Trudno powiedzieć, co to dokładnie było, ale chyba coś alergicznego. Byłem dobrym uczniem, odnoszącym sukcesy, a wtedy przez cały rok nic nie robiłem. Moi koledzy studiowali, uczyli się, zdawali egzaminy i dla mnie to był koszmar. To był naturalny porządek uczenia się, a ja czułem się bezwolny. Przez ten rok, gdy źle o sobie myślałem, zachorowałem na coś, co można by dziś nazwać permanentnym kaszlem. Codziennie, łącznie ok. 6 godzin. Moja mama robiła mi różne badania, ja klęczałem i modliłem się, żeby to nie był nowotwór. Chodziłem na prześwietlenia, widziano jakieś zwapnienie w płucach, po kilku miesiącach antybiotyków nic się nie działo. Powstało wtedy we mnie poczucie winy i pewnego rodzaju marazm. Nie czułem się ważny i niczego warty. Aż w pewnym momencie, zupełnie przypadkiem, pani profesor z Gdańska powiedziała, że potrzebuję odpoczynku i muszę się uspokoić. Wówczas moja dziewczyna powiedziała: "Zrób coś ze sobą, idź do szkoły, zacznij się uczyć". Ale ja nie wiedziałem co mam robić. Ona chciała studiować germanistykę, ale się nie dostała się na Uniwersytet Gdański, więc poszła do college'u językowego i zaproponowała, żebym poszedł z nią. Ja nie mówiłem po niemiecku, a ona powiedziała: "Ja ci pomogę". Na egzaminie wstępnym siedziałem za nią, więc wszystko, co mogłem, ściągnąłem. Z tego udało mi się dostać czwórkę, mimo, że nie umiałem nic. Jeszcze była część ustna, z której dostałem banię, a ponieważ liczyła się średnia z obu części, dostałem się do tej szkoły. Gdy wychodzi się z takiego dna, marazmu, to nagle czuje się, że chce się coś robić. Tak jakbyś wyszła spod wody i chciała zacząć oddychać. Niemiecki, który nigdy mi się nie podobał, nagle stał się moim głównym zainteresowaniem. Stałem się jedną z najaktywniejszych osób, zacząłem tam tworzyć, zrobiłem gazetkę, rzeczy, którymi nigdy wcześniej się nie zajmowałem. Napisałem najgorzej egzamin początkowy, ale końcowy poszedł mi najlepiej. Zyskałem wszystko na tej bezczelnej kreatywności. Postanowiłem jeszcze coś zrobić, wziąć drugi kierunek studiów. Pojechałem do Poznania i dostałem się na Uniwersytet im. Adama Mickiewicza z ogromnym poczuciem pewności siebie. Tam mnie potraktowali jak jakiegoś szmaciarza, gówniarza. Ja byłem całe życie trochę skromny, może nawet bardzo skromny, ale czasami bywałem bardziej arogancki. Nie chcecie mnie?- mówię- to ja tu nie będę studiował... Rzuciłem jedno i drugie. Wyjechałem do Niemiec i studiowałem kierunek: germanistyka ze slawistyką na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma II w Bonn. Przedziwne połączenie kierunków możliwe tylko tam. Oczywiście w ramach pewnych grup nauk. Tam miałem szansę wyboru wykładowców, przedmiotów, które potem musiałem zaliczać, ale to mi bardzo odpowiadało, ten program był cudowny. Jednocześnie bardzo dużo pracowałem, bo musiałem się jakoś utrzymać. Wstawałem o 6. rano, sprzątałem knajpy, na 11 szedłem na wykłady, a od 18 do 2 w nocy byłem barmanem i tak przez dwa lata. Całkiem dobrze mi szło i na uczelni, i w robocie, nowe doświadczenie, rozwój. W ten właśnie sposób poznałem, za pomocą kontaktu, prawdziwą kulturę tego kraju, która ma wspaniałych poetów, muzyków. Uczysz się innej logiki, konstrukcji zdania, doboru słów. Zacząłem sam funkcjonować, być niezależny finansowo. Zapomniałem dodać na początku, że zdjęcia robiłem zawsze. Miałem kilku przyjaciół z którymi chodziłem robić zdjęcia i jakoś mnie to zafascynowało. Nieświadomie, ale robiłem. Wszystko było u mnie w porządku, choć nadal byłem w tyle w porównaniu z moimi kolegami z maturalnej klasy. Odezwał się wtedy do mnie Marek Opitz, lokalny aktywista, osobowość, że jest robota. Rafineria gdańska. Trzeba zrobić film. "Przecież ja nie umiem zrobić filmu"- mówię. A on na to: "To kup jakąś kamerę". Ja wówczas tłumaczyłem książkę o historii Nowego Dworu i dla mnie to było Gehenną, robienie tego przez miesiące, przekładanie jakiejś nudy na język polski, to nie była lekka literatura. I jak usłyszałem "film" to było to dla mnie coś nowego, ciekawego. Marek tylko: "Kasa, kasa, kasa..." To był też moment, w którym byłem zmęczony pracą, bo jak ktoś pracuje w knajpie to robi to bez przerwy, dzień w dzień. To wszystko zaprowadziło mnie do sklepu, zwykłego sklepu w Niemczech, gdzie zacząłem szukać kamery. Nie znałem się na tym w ogóle. I skończyło się na tym, że wziąłem tę, która najładniej wyglądała. Taką sobie kupiłem i wziąłem nawet specjalny komputer do montowania. Przyjechałem z tym do Polski. Jeździliśmy raz, drugi, trzeci, choć ja osobiście nie robiłem zdjęć- poprosiłem mojego kolegę, o którym wiedziałem, że zdawał do łódzkiej filmówki na wydział operatorski, ale się okazało, że tylko zdawał i nic nie potrafi. Po jakimś czasie się na nas poznali i zobaczyli, że my nic nie potrafimy, więc nam podziękowali. Zostałem z kamerą, porządnym sprzętem do montażu i w Polsce. I tak to się zaczęło. Mój pierwszy film był o przenoszeniu ogromnego pieca w czasie rozbudowy czy remontu Rafinerii Gdańskiej. Imię Krzysztof przynosi szczęście, zwłaszcza tym, którzy się przemieszczają. Przyszedł czas rodziny, co zamykało pewne drzwi, ale wiele otwierało. Zadzwonił do mnie kolega i mówi: "słyszałem, że masz kamerę". To był czas, gdy TVN otwierał lokalne punkty Faktów, Fakty Północ, Fakty Południe i Fakty Północ miały swoją siedzibę w Gdańsku i szukali dziennikarzy, redaktorów, operatorów kamer. Zdecydowałem się tylko dlatego, że pracował tam Jerzy Gębacki- wspaniały, polski reżyser, skończył moskiewską szkołę filmową, zrobił film o muzeum Stutthof. Z nim zacząłem robić pierwsze materiały dla Faktów Północ w Gdańsku. Było tam dwóch montażystów, jeden był grzeczny, mało mówił, a drugi niegrzeczny, arogancki i chamski. Cały czas wulgarne komentarze i tylko w moim kierunku, dotyczące mojej pracy. To mnie denerwowało, nie wiedziałem, o co mu chodzi. W końcu zaczął mnie chwalić. Zaczęło to też przynosić pieniądze, a w domu pojawiła się Nina, moja pierwsza córka. Zaczęło wszystko wychodzić. Cieszyło mnie to, że robię coś dla telewizji, coś ważnego, o ludziach. Wtedy robiliśmy takie materiały w Nowym Dworze, w Braniewie. Niestety, to nie przynosiło pieniędzy, więc zamknęli te lokalne stacje. I znów zostałem z kamerą, ale już z kroplą doświadczenia. I już wiedziałem, że połknąłem haczyk, że chcę to robić. Doszedłem do wniosku, że film jest przestrzenią, która łączy te małe talenty, które w sobie posiadam: słowo, strukturę, matematykę, ciągle to jest dla mnie fascynujące... Struktura, logika, muzyka- to wszystko się spotyka w tej dość prymitywnej sztuce jaką jest film. Czyli to, co nie udawało mi się wówczas, to wszystko spina się w ten film, co teraz jest trochę marginalizowane. Poszedłem do szkoły filmowej, której teraz już nie ma, czyli Camerimage Film School. I to była świetna szkoła, dziś podobna jest w Gdyni. Uświadomiłem sobie, że może nie byłem wybitny z żadnej z tych dziedzin, którymi się zajmowałem, ale w każdej byłem niezły i mogę się w nich realizować dzięki filmowi, bo tam to wszystko jest. W tej szkole byli znamienici filmowcy, m.in. Dorota Wardęszkiewicz, Jacek Bławut. Ja robiłem wszystko, ze wszystkimi, niektórzy byli nieśmiali a dzisiaj to twórcy dobrych, polskich filmów, np. Kinga Dębska, która dostała tyle nagród ostatnio (Orły 2016). Kiedy siedzieliśmy z Jackiem Bławutem, a to był naprawdę wielki człowiek, z nim rozmawiałem o najważniejszych rzeczach. Pewnego razu zapytałem go: "Jacku, co ja mam teraz robić? Kończy się szkoła... Co teraz? Gdzie pójść, czy iść jeszcze do Łodzi, czy do Katowic?" Bo wbrew pozorom, szkoła filmowa nie mówi: tak postaw kamerę, tu zrób takie zdjęcie i na tym polega słabość szkół artystycznych. A on odpowiedział, znając moje prace, bo robiłem sporo filmów dokumentalnych (Krzysztof Kowalski rozkłada się na krześle i wykonuje gest delektowania się paleniem, naśladując J. Bławuta): "Ty nie musisz, ty to w sobie masz". I to były słowa, które sprawiły, że teraz robię to, co robię. Nie pamiętam, w którym to było momencie, ale robiłem jeszcze zdjęcia, co nauczyło mnie takiej kompozycji siebie. Współpracowałem z Markiem Opitzem i to on mnie nauczył obcowania z fotografią. Później stało się lekko nieprzyjemnie, ja razem z nim tworzyłem album o Żuławach od tej strony kreatywnej, bo ja byłem jak taki napalony młodzieniec, ciągle pełen świeżych pomysłów, a jemu to przeszkadzało, bo on ich nie miał i w pewnym sensie uczeń przerósł mistrza. Ale zawsze będę powtarzał, że on był moim pierwszym, najważniejszym nauczycielem, później Jacek, który dokonał chrztu (KK wykonuje ręką w powietrzu znak krzyża). I właśnie w tej szkole były moje początki, pierwsze filmy dokumentalne. Robiłem te filmy dokumentalne tak długo, długo, długo i zaczęło mi znowu czegoś brakować, więc poszedłem na Akademię Sztuk Pięknych na wydział fotografii. Po około półtorej roku stwierdziłem, że nic więcej się tam nie nauczę. Dostawałem tam stypendium, moje pierwsze stypendium naukowe, czyli dostawałem kasę za to, że nic nie muszę robić i mam średnią 5,5. Zawsze będę miał w sobie tę uczciwość, bo nie poszedłem tam, żeby mieć papier, tylko żeby się czegoś nauczyć. Jeśli wiem, że niczego się nie nauczę i jeszcze dostaję za to pieniądze, to nie warto tego robić, bo to mi nic nie przynosi. Pytanie było: dlaczego robię filmy? To jest odpowiedź: droga była dość długa.

AS: Pierwszy film, który Pan obejrzał (z dzieciństwa lub taki, który najbardziej utkwił w pamięci)?
KK: Jeśli chodzi o dzieciństwo, to mam pewnego rodzaju blackout. Jako młody chłopak, pamiętam, że wyglądałem do pokoju rodziców, gdy już zasnęli z nadzieją, że będą jakieś sceny erotyczne. Konkretnego filmu nie pamiętam. Uwielbiałem bajkę z cudowną muzyką Michaela Legrand- "Biały Delfin Um". Później były już tylko kamienie milowe, a jednym z nich, mimo, że obejrzałem bardzo dużo filmów, o dziwo to jeden z wcześniejszych filmów, bo z 1941 r., czyli "Obywatel Kane". To były początki kina, jeszcze ludzie dokładnie nie wiedzieli, co i jak, ale pojawił się arcymistrz, który umieścił w jednym filmie to wszystko, co tworzono przez następne sto lat prawie. Dosłownie wszystko, i pod względem artystycznym, i technologicznym- jak na owe czasy. Różne typy narracji, różne typy pracy kamerą. Pamiętam jeszcze jak płakałem, tutaj w kinie, w Nowym Dworze i z godzinę po filmie. To był film "Amadeusz" Milosa Formana. Nie mogłem przestać płakać z poczucia wrażliwości i ze szczęścia. I jeden film ostatnio też mnie mocno poruszył. To było tak: siedzę sobie tutaj. Według rodzinnej tradycji przygotowujemy sobotnie czy niedzielne śniadanie, wszyscy się krzątają. I zobaczyłem, że jest jakiś film. Film, w którym prawie się nie mówi. Usiadłem, nic nie mówiąc, ale zobaczyłem coś, co jest gigantyczne w obrazie. Ja czuję go. To jest to, co ja staram się filmować. Oglądam, oglądam i nagle czuję, że obok mnie siedzi Ania, moja żona. Też nic nie mówi, tylko ogląda. Nie musiałem jej zawołać: "zobacz". Potem siadła Nina i Martyna (córki). Oglądaliśmy we czwórkę trzy godziny prawie. Okazało się, że był to film "Drzewo życia" Terrence'a Malicka ze zdjęciami Emmanuela Lubezkiego. Ten film nie dostał Oskara ani za zdjęcia, ani za film. Lubezki dostał trzeci raz z rzędu, teraz za "Zjawę". Mówią na niego Chivo czyli w hiszpańskim koza. Genialny! Genialny! To trudno zauważyć, wbrew pozorom, bo jego genialność polega na kompletnym wyrafinowaniu, że ktoś jest ponad wszystko, że zauważa szczegóły, które wymazujemy z pamięci, np. jak się pamięta nogę mamy. Pamiętasz jak wyglądała noga twojej mamy 10 lat temu? Stopa? Takie rzeczy są w tym filmie. Czy jest ogolona, czy podwinięta nogawka? Jest taki ciąg od urodzenia do śmierci, jest o wierze, jest taki chrześcijański. Jak się zmienia patrzenie na świat. Cudownie zrobiony, bardzo wartościowy. Dzisiaj: "Drzewo życia"/ "The Tree of life".

AS: Na co najbardziej zwraca Pan uwagę, oglądając film? Czy są to rzeczy, którymi się Pan zajmuje?
KK: Na wszystko. Kiedyś patrzyłem na zdjęcia, na montaż, na dźwięk... Teraz to jest dla mnie świadectwem, że film jest zły. Jeśli film jest dobry, to nie zwracam uwagi na to, na czym się znam. Jeśli zwracam na to uwagę, to znaczy, że coś jest nie tak. Tego właśnie uczę: poczuj ten film, nie dziel na kategorie, oglądaj jak każdy widz.

AS: Czy jest coś, co chciałby Pan poprawić w gotowych dziełach?
KK: W pracy operatora bardzo często nie zgadzałem się z decyzjami reżysera. I widzę jakieś złe rozwiązania, gdzie ja postąpiłbym inaczej, ale to już jest zrobione, gotowe. Tego nie można zmieniać. I może chciałbym coś poprawić w swojej i cudzej pracy też.

AS: Jakie dzieło filmowe odegrało w Pana życiu największą rolę i dlaczego?
KK: Niewątpliwie przejście z jasnej strony mocy, czyli z bycia operatorem lub kamerzystą jak to mówią niektórzy, na ciemną, czyli bycie reżyserem. Dobrze, że to pytanie jest teraz. Mój młodszy kolega z ASP, świetny grafik, świetny malarz, powiedział mi: "Zostaw te filmy dla kogoś i zrób w końcu coś od siebie, zrób film o kimś, o kim zawsze marzyłeś". A ja zawsze chciałem zrobić film o Tomaszewskim. Mój kolega, Dawid szybko znalazł w internecie numer do niego i zadzwonił, że chcemy o nim zrobić film. I nikt do tej pory nie zrobił o nim filmu, co mnie bardzo zaskoczyło. National Geographic zrobiło kiedyś program. I wtedy pojechaliśmy do niego na spotkanie, spóźniliśmy się, i się wkurzył. Robiliśmy zdjęcia jedne, drugie, trzecie. Jeździliśmy z nim na Podlasie, zmontowaliśmy coś z tego. Okazało się, że to jest ładne, że to ma coś w sobie, że to jest wielki człowiek, że chcemy to pokazać. I pokazałem to Andrzejowi Mańkowskiemu, a on na to: "Zróbmy ten film". Zadzwonił do mnie następnego dnia i powiedział, że ma nowy pomysł i zmienimy wszystko. Okazało się, że ma zupełnie inny zamysł: inny tytuł, mniej zdjęć, animacja... I nagle poczułem, że ktoś mi zabiera część siebie. I ja nie mogłem mu tego powiedzieć. Mało tego, Telewizja Polska się tym zainteresowała. Zadzwonił do mnie znów i powiedział, że ja nie mogę być reżyserem, ewentualnie razem możemy być. Dla mnie to i tak wiele, bo ja przecież jestem tylko kamerzystą- OPERATOREM KAMERY (uśmiech). I współpracowałem też z Tomaszem Stroynowskim, który robił muzykę. On mi prawił komplementy, a ja go zawsze traktowałem tak lekko z góry. Można powiedzieć, że on się mną jakoś zafascynował, widział, że kiedy ja pracuję, to jestem skupiony tylko na tym, co robię i żeby to zrobić jak najlepiej. Przestaję widzieć wszystko dookoła, oczywiście słyszę, ale staram się nie interesować niczym powierzchownym. Od szkoły filmowej tak było, gdy robiłem dokument z Kingą Dębską o ukraińskim zakonniku, Dorota Wardęszkiewicz-genialny umysł, wszystko zawsze widziała i wiedziała, zawołała mnie do siebie i pyta: "Czy to pan jest autorem tych zdjęć?" a ja jej odpowiadam cicho, że ja. Ona mi powiedziała, że widzi we mnie ogromną koncentrację i smutek tej historii. I takie słowa do ucznia mocno trafiają, te słowa cię prowadzą, zwłaszcza, gdy nie jesteś pewna. Wracając do historii, Andrzej wywrócił wszystko do góry nogami, widział animację pod tytułem "Krótki fim o fotografii". A do mnie to nie trafiało. Kusiła za to współpraca z Telewizją Polską i współreżyseria po raz pierwszy. I wtedy zadzwoniłem do Tomasza Stroynowskiego, najlepszego przyjaciela Andrzeja jeszcze z czasów liceum. Stroynowski mi powiedział: "nie rób tego, nie rób tego z nim". Jego najlepszy przyjaciel odwiódł mnie od tego. I to był największy film mojego życia. Ja oczywiście robiłem do niego zdjęcia. Ale najważniejsze było to, że to ja decydowałem, co w nim będzie a co nie. Czuwałem nad słowem, nad żartem, czy mnie to śmieszy, czy nie, czy mnie to wzrusza. To wszystko było dla mnie ważne. Muzyka! Ja nie mam takiej kompetencji, żeby robić muzykę. Otoczyłem się najlepszymi, którzy robili wszystko pode mnie i dałem im swobodę, bo wiedziałem, że mogę im zaufać. Ja też robię pracę pod innych, bo potrzebuję pieniędzy, żeby utrzymać rodzinę. Ja będąc reżyserem wiedziałem czego chcę i to robiłem. Zacząłem mieć tożsamość. Zdjęcia zazwyczaj są dla kogoś, wystawa, projekt, film dokumentalny, film fabularny, konwencja czarno-biała, konwencja kolorowa, konwencja inna, wszystko jest w konwencji. I jeszcze ktoś za tobą mówi: "Nie, nie, nie!" albo "Tak, tak, tak!". A przy tym filmie ja wiedziałem, że zrobię trzy ujęcia i koniec, tyle ile trzeba. Nie muszę myśleć jak ktoś inny pomyśli. W ogóle mnie to nie obchodzi. Może mam niewiele do powiedzenia, ale powiem to moim własnym słowem, pomysłem, obrazem.

AS: Czy oglądanie filmów wiążę się u Pana z jakimś rytuałem (np. kino/dom, popcorn, cisza, ciemność/światło, samotność/towarzystwo)?
KK: Ciągle mi się wydaje, że kino to jest najlepsze miejsce do oglądania filmu, ale w tym nie ma żadnego rytuału i dobrze. Lubię oglądać tak jak wtedy z Anią i dziećmi, że nie ma żadnego przymusu, że oglądają, bo coś zobaczyły. Lubię czuć podniecenie towarzystwa, że się dzieje coś ważnego. Lubię oglądać z żoną i lubię, gdy ona opowiada mi o filmach, ponieważ opowiada mi najważniejsze rzeczy o filmach. Lubię słuchać o filmach, nie muszę ich oglądać. Jeśli chodzi o rytuał, to są czasem takie noce, gdy nie mogę spać. Zawsze wtedy nadrabiam zaległości, ponieważ przez cały czas nagrywam mnóstwo dobrych filmów, których nie mogę zobaczyć w telewizji, a nie mam tego kiedy obejrzeć. I zazwyczaj, gdy przychodzi ta noc, to oglądam 6-7 filmów. Albo seriale, które są bardzo dobrze zrobione. Przychodzą taki czas, że się wkręcam w jeden serial i oglądam 40 jednogodzinnych odcinków w ciągu 4 dni. I czekam czasem na ten czas.

AS: Który twórca X muzy inspiruje Pana najbardziej i dlaczego?
KK: Bezsprzecznie Emmanuel Lubezki. Nie znam żadnego takiego geniusza. To jest geniusz. Jeśli chodzi o reżysera, to każdy, który mnie zaskakuje. Na szczęście jest tak wielu i tak różnych. U innych autorów zdjęć widzę doskonałość, ogromne kompetencje, budżet, ale Emmanuel Lubezki to jest geniusz.

AS: Gdyby mógł Pan zrobić jeden film z dowolnym artystą przemysłu filmowego, kto by to był?
KK: Emmanuel Lubezki oczywiście. I twórcy "Obywatela Kane'a". Na pewno chciałbym coś zrobić z Mozartem. I ciągle będę chciał robić ze Stroynowskim (śmiech).

AS: Czy ruchomy obraz może powiedzieć więcej niż fotografia?
KK: To nie jest prosty dylemat. W fotografii nie ma dźwięku. To nie jest do końca to, o co pytasz, bo ruchomy obraz może być niemy. Robiąc film o największym polskim fotografie, myślę, że coś na ten temat wiem. Tak sobie uzurpuję. W tym filmie widać jak on robi zdjęcia i to JAK on je robi. I czasami jego zdjęcia nie oddają nic, co się akurat działo. Czasami tak jest. Nic. Ale czasami dają wszystko to, czego u mnie nie ma. Paradoks. Jeśli można porównać film i fotografię, to film składa ok. 25 fotografii w ciągu minuty. Istotna różnica polega na tym, że fotografii się dłużej przyglądamy. I ona musi zawierać "coś" w sobie, że będziemy chcieli przyglądać się jej przez dłuższy czas. Musie mieć jakieś głębsze dno, jakąś wieloznaczność, jakąś intrygę np. cudowną kompozycję, genialne światło. W filmie wiele rzeczy średnich się chowa obok wspaniałych. To jest ta najistotniejsza różnica. Jedno zdjęcie, jak się okazuje, może zmienić historię, bo to słynne zdjęcie dziecka po ataku w Wietnamie. Zdjęcie nieżywego dziecka. Zwyczajne reporterskie zdjęcie zmieniło bieg historii, zaczęto myśleć o przerwać tę wojnę. Dzisiaj jest tyle ruchomego obrazu dookoła nas, że ludzie obojętnieją. Widzę, że ktoś umiera, to umiera, strzelają to strzelają, obcinają głowę to obcinają. Gdybyś oglądała obcinanie głowy na filmie i fotografii, to bardziej byś płakała patrząc na umierającą, zastygłą twarz. Film wydaje mi się trochę oglądaniem przez szybę. To ta gorsza strona filmu. Ale! Film ma dźwięk. Dobry obraz połączony z prawdziwym dźwiękiem, wywołuje emocje. Przewaga filmu nad fotografią to dźwięk. Film pokazuje rzeczywistość taką jaka jest. Może być obojętna, ale może być szczera do bólu.

AS: Czy jest jakiś film, który może Pan oglądać milion razy i nigdy się Panu nie znudzi?
KK: "Gladiator". I ciągle się na tym łapię- prosty, zwyczajny film. Może to jest śmieszne, ale za każdym razem, gdy widzę, że jestw telewizji, siadam i oglądam. W dzisiejszych czasach wystarczy wpisać i od razu ma się wszystko w internecie, ale to nie o to chodzi. Tak sam z siebie go nie szukam, żeby obejrzeć, ale gdy jest w telewizji, to zawsze.

AS: Cytat z filmu na koniec naszej rozmowy?
KK: Nie mam pojęcia... Już wiem! Z mojego filmu: "Jesteś super psem!"

AS: Dziękuję za rozmowę.

KK: Aż tyle...

poniedziałek, 21 marca 2016

Nie oceniaj mnie, nie porównuj.

-Dostałem kosę w żebra od dresiarzy, bo myśleli, że kibicuję Arce.

-Poszła na mnie fala hejtów, bo działam społecznie.

-Nie sprzedano mi alkoholu, bo wyglądam na mniej lat niż mam w rzeczywistości.

-Zostałam porówna przez chłopaka do dziewczyny kumpla w dziedzinie, którą się nie zajmuję.

-Nie poszedłem na wybory.

-Miałem wypadek i amputowali mi nogi.

-Zostałam zgwałcona w wieku 16 lat i teraz mam dziecko.

-Zostałem fałszywie oskarżony o kradzież, uznano mnie za niepoczytalnego i zostałem zamknięty w szpitalu psychiatrycznym.

-Gdy byłem młody, zrobiłem sobie idiotyczny tatuaż.

-Nie mam prawa jazdy, bo niedowidzę.

-Nie mam jedynki i dwójki, bo miałem wypadek w pracy.

-Jąkam się, bo miałem problemy w domu rodzinnym.

-Nie piję.

-Kocham osobę niepełnosprawną.

-Mam nadwagę, bo mam problemy z tarczycą.

-Chodzę w starych ubraniach, bo spalił mi się dom.

-Nie chodzę do kościoła, bo rodzice wychowali mnie w innej wierze.

-Nie umiem pisać i mówić poprawnie, bo pochodzę z innego kraju.

-Nie oceniaj mnie, nie porównuj.

czwartek, 11 lutego 2016

Diagnoza: rak mózgu (część II)

11 lutego. Światowy Dzień Chorego. To niesamowite, że dokładnie trzy lata temu usłyszałam, że jestem o krok od utraty wzroku, a jednak widzę. Do cudu mimo wszystko daleko, choć medycyna też niewiele zrobiła. Jeśli ktoś nie zna tej historii z tamtej chwili, nadal trzymam te śmieci pod tytułem "Jak stałam się dorosła w jednej chwili", można brać. Świat w moich oczach widoczny jest zawsze z czarną plamą pośrodku nawet jeśli w całym otoczeniu mam najbardziej pozytywne nastawienie. Coś co ze mną było przez te trzy pobyty w szpitalach, to "Nikt nie wyjdzie stąd żywy", opowiadania Jerzego Pilcha i moja nieograniczona miłość do Cleveland. Na telefonie po starszym bracie (muzyczna Nokia) grałam w NBA tylko Cavaliersami. Nie jedna porażka za mną. Ale to było przecież przed wielkim powrotem LeBrona. Tyle rysunków inspirowanym okładką "Lace Up Mixtape". A będąc przy muzyce nie mogę zapomnieć o "Pożycz mi płuca" Eldoki i "Niewidzialna część"- Medium (teraz Tau). Mateusz, czy to Twoja sprawka? Mój najstarszy brat pożyczył mi swój tablet, żebym nie nudziła się w szpitalu, a na nim były tylko te dwa utwory. Bardzo pomagały. Oprócz tego miałam prawie całą dotychczasową dyskografię Kellsa. A najsilniejsze "See my tears". Dedykuję dziś ten utwór wszystkim, którzy byli wtedy (i są nadal!) ze mną. <3


Może mam hipochondrię, Ale jeśli Ty czujesz, że coś jest z Tobą nie tak, idź do lekarza. Być może nie jest jeszcze za późno, aby uratować Ci zdrowie lub życie. Czasem naprawdę warto. Mi się udało.

wtorek, 26 stycznia 2016

Diagnoza: rak mózgu (część I)

Budzę się rano w swoim łóżku. Chyba zaraz zadzwoni budzik do szkoły, bo za oknem jest jeszcze ciemno. Nagle zaczyna mnie boleć głowa. Momentalnie ból przechodzi do uszu. Leżę na lewym boku, głowa ułożona jest częściowo na poduszce pasującej do pościeli i wielkiej różowej poduszce. Wzrok mam zwrócony w stronę ściany. Patrzę na metalową ramę łóżka i wiszącą nade mną gitarę akustyczną. Dolegliwość staje się z każdą chwilą coraz silniejsza, nie do wytrzymania. To samo dzieje się z uszami. Mam ochotę zasłonić je dłońmi tak jak robi się, gdy chce się mniej słyszeć. Ale nie mogę nawet podnieść rąk, są nieruchome, sztywne, bez mojej kontroli. Pod moją czaszką odbywa się pożar hali Stoczni Gdańskiej z 1994 roku. Nigdy w życiu nie czułam takiego ucisku, bo w jednej sekundzie mój mózg był wyżymany przez nieznaną, nadludzką siłę. Mimo tak wielkiego obciążenia głowy, udaje mi się myśleć logicznie. Zawołam Mamę, bo już nie wiem, co robić. Tylko, że Ona śpi. Po co ją budzić tak wcześnie? Po co martwić, denerwować? Nie dam rady już dłużej, muszę ją obudzić. Mama musi jakoś pomóc, może zadzwoni na pogotowie. Taki ból nie da się zabić tabletką. Postanowione, wołam. Nie! Nie! Nie mogę otworzyć nawet ust. Mamooo! Nic. Nie wydobywa się ze mnie żaden dźwięk. Nic. To koniec. Umieram.


To nie był zwykły sen, uwierzcie mi.